Cześć,
Mam dla Was ważną informację:
przerwa na blogu przeciągnie się z powodów organizacyjno-technicznych.
Nowy post może najszybciej pojawić się w sierpniu, ale to też nie jest pewne!
Mam nadzieję, że poczekacie jeszcze trochę. :)
Zawsze możecie poczytać sobie poprzednie części.
Może w międzyczasie pojawią się nowi czytelnicy...
Nie zrażajcie się, nie zapomniałem o Mieście Mroku.
Po prostu nie mam jak pisać.
Do następnego,
-S.
Miasto Mroku
Jest to opowieść o chłopaku, który potrafi wpływać na rzeczywistość. Po jakimś czasie poznaje pewną dziewczynę i zakochują się w sobie. Jednak ich związek jest ciągle wystawiany na próbę, ponieważ ich rodzinne miasteczko Wildfire jest zamieszkiwane przez mroczne istoty...
Music
piątek, 29 czerwca 2018
sobota, 31 marca 2018
Rozdział 4.5
Niedziela,
19 czerwca 2016, godzina 10:40
Daniel
otworzył oczy i zorientował się, że leży na podłodze. W
mgnieniu oka podniósł się, a świat przed nim zawirował.
Nastolatek zastygł bez ruchu, zamrugał i po kilkunastu sekund
przypomniał sobie, co się stało.
— Cholerny Wąż — burknął. — Po jakie licho mu Octavian?!
Swanson rozglądał się, szepcząc:
— I co ja mam teraz zrobić? Za Chiny sam ich nie znajdę.
I kiedy tak myślał, jego wzrok przykuła stojąca w kącie pokoju walizka. Nie zastanawiając się długo, podszedł do niej i otworzył ją.
— Och — jęknął Daniel, widząc bokserki Octaviana z Simpsonami. Pod ni-mi leżała para z C-3PO z Gwiezdnych Wojen. — To dla mnie za wiele.
Chłopak zaczął wyciągać rzeczy i kłaść je na łóżku mężczyzny.
— Niech tu będzie coś, co pomoże mi cię odnaleźć — mruczał Daniel, a kolejne warstwy ubrań lądowały na pościeli. — No dalej...
W końcu nastolatek znalazł to, czego szukał — jego oczy aż pojaśniały z podekscytowania.
Otóż na dnie walizki leżały ułożone księgi magii. Swanson omal nie za-klaskał z uciechy.
Coś było jednak nie tak. Daniel wyjął 1 tom, a w walizce w jego miejscu pojawił się kolejny — i tak z każdym następnym.
— Tu jest jakiś portal, że te książki się nie kończą? — westchnął Swanson i przesunął walizką po podłodze. Nie znalazłszy nic niezwykłego, chłopak wzruszył ramionami i zaczął wertować 1 z ksiąg.
***
Niedziela, 19 czerwca 2016, godzina 13:28
— Czy ja mówię jakoś niewyraźnie?! — parsknął Zayn, a pielęgniarka za kontuarem zgromiła go spojrzeniem. — Chciałem dostać tylko surowicę i już ją dostałem. Czuję się dobrze i idę teraz do domu!
W poczekalni było niesamowicie głośno. Ludzie wchodzili i wychodzili, rozmawiali, śmiali się, płakali. Zayn nie miał ochoty dłużej tam przebywać, niż było to konieczne.
— Nigdzie nie pójdziesz! — warknęła kobieta, a oczy omal nie wyszły jej z orbit. — Bez zgody lekarza nigdzie cię nie puszczę.
Norton spojrzał na pielęgniarkę, jak na wariatkę. Do głowy przyszły mu wiele obraźliwych epitetów, jakimi mógłby obdarzyć pracownicę szpitala, ale powstrzymał się. Bądź miły, Zayn, powtarzała jego babcia. Bądź miły, to inni dla ciebie też będą. Szkoda.
— Naprawdę nic mi nie jest — zapewniał nastolatek. — Nie widzi pani, że wszystko ze mną w porządku?
Pielęgniarka machnęła przecząco głową i nagle jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.
— Panie doktorze — przywitała się kobieta, kiedy Richard z Maddie zbli-żyli się do recepcji.
— Dzień dobry — powiedział mężczyzna. — Przyszedłem po wypis dla cór-ki.
— Chwilka — odparła i zaczęła przeszukiwać biurko.
— Cześć, Zayn — zwrócił się do niego ojciec Maddie, a dziewczynka u-śmiechnęła się do nastolatka.
— Dzień dobry. Cześć. — Powiedział Zayn. — Mógłby pan powiedzieć tej tu pani, że mogę iść do domu...
Richard zmarszczył brwi i zapytał, co się stało. Zayn wyrzucał słowa z ust z niewiarygodną szybkością: jak to ugryzł go rano wąż, przyjechał do szpitala po odtrutkę i chciałby wrócić do domu, ale pielęgniarka mu nie pozwala.
Mężczyzna podrapał się po głowie i kiedy kobieta podawała mu wypis córki, oznajmił:
— Zayn pójdzie ze mną. — Widząc jej minę, dodał: — Nic mu nie będzie. To tylko głupi wąż.
Wychodząc ze szpitala, Maddie parsknęła:
— Niby głupi wąż, ale mnie kazał leżeć w szpitalu przez tyle czasu.
***
Richard, Zayn i Maddie szli spacerkiem, kiedy ten pierwszy zapytał:
— Gdzie ty chodziłeś, Zayn, że zostałeś ukąszony przez węża?
Norton zaczął gorączkowo zastanawiać się nad odpowiedzią i wypalił coś o gęstych krzakach. Mężczyzna wyraźnie go nie słuchał, bo nagle zawołał „Daniel!” i wszyscy spojrzeli w stronę domu Swansonów, gdzie przy drzwiach stał siedemnastolatek.
Dan zamarł, trzymając klamkę w 1 dłoni, a w drugiej dużą walizkę. Su-per, pomyślał i odwrócił się.
— Cześć — powiedział, kiedy cała trójka zbliżyła się do niego.
Richard zmierzył syna uważnym spojrzeniem, ale to Maddie zapytała:
— Co to za walizka?
— Nie twój interes — odparł Daniel, a młodsza siostra wystawiła mu ję-zyk.
— Po co ci ta walizka? — zapytał Richard, na co syn burknął: — Po nic.
— To moja walizka — skłamał Zayn. — Potrzebuję jej i poprosiłem Dana, żeby ją dla mnie przyniósł.
— Do naszego domu? — zapytał Richard ironicznie i przeszedł przez drzwi.
Kiedy wszyscy znaleźli się w środku, Daniel zamknął je i przewrócił ocza-mi.
— Mógłbyś zanieść to do mojego pokoju? — poprosił Zayna, podając mu walizkę.
Przyjaciel kiwnął głową i poszedł na górę.
— Jak ci minął dzień? — zapytał Richard, patrząc na syna z salonu.
— Jakoś — mruknął Daniel i zmarkotniał.
Ich wymianę zdań przerwał głośny okrzyk Zayna. Młody Swanson natych-miast pobiegł na schody i wybałuszył oczy na widok przewróconego Nortona.
— Co się stało? — zapytał, pomagając mu wstać.
— Zakręciło mi się głowie — jęknął przyjaciel.
— Wszystko w porządku? — zawołał Richard, a Daniel odkrzyknął, że Zayn się przewrócił.
Siedemnastolatek wziął go pod ramię i zaprowadził do swojego pokoju, gdzie usadził na fotelu. Potem zamknął drzwi, podszedł do walizki i wycią-gnął z niej kilka książek.
Siedemnastolatek wziął go pod ramię i zaprowadził do swojego pokoju, gdzie usadził na fotelu. Potem zamknął drzwi, podszedł do walizki i wycią-gnął z niej kilka książek.
— Co zamierzasz zrobić? — zapytał cicho Zayn.
Daniel zagryzł wargi, bo sam nie był pewien.
— Odnaleźć Octaviana — odparł w końcu. — Tylko on może pomóc nam odnaleźć dziewczyny. Bez niego jesteśmy w kropce...
Z perspektywy Daniela:
Zegar wiszący na ścianie wskazywał 16:44. Otworzyłem szeroko usta i ziewnąłem przeciągle, aż oczy zaszły mi łzami. Miałem już dosyć ślęczenia nad grubymi tomiszczami Octaviana. Nie dowiedziałem się z nich niczego pożytecznego — no chyba, że chciałem przywołać ducha, wywołać demona, albo co gorsza, zmienić płeć.
***
Z perspektywy Daniela:
Zegar wiszący na ścianie wskazywał 16:44. Otworzyłem szeroko usta i ziewnąłem przeciągle, aż oczy zaszły mi łzami. Miałem już dosyć ślęczenia nad grubymi tomiszczami Octaviana. Nie dowiedziałem się z nich niczego pożytecznego — no chyba, że chciałem przywołać ducha, wywołać demona, albo co gorsza, zmienić płeć.
Super, super, że istniały podobne zaklęcia, ale ja potrzebowałem czegoś zupełnie innego — na przykład: jak odmienić jaszczura, unieszkodliwić na zawsze czarodziejo-węża, czy odnaleźć niedających się odnaleźć dziew-czyn.
— To są jakieś żarty — parsknąłem i zatrzasnąłem trzymaną w rękach książkę. — Nic tu nie ma! NIC!!!
Spojrzałem na Zayna, który przysnął na fotelu. A niech sobie śpi, pomyś-lałem. Niech jeden z nas korzysta.
Ciszę przerwał odgłos przewracanego krzesła w jadalni. Zamarłem i za-cząłem nasłuchiwać. Wiedziałem, że to nie tata, bo jakąś godzinę wcześniej wrócił do szpitala. Mike też nie, bo siedział u siebie i grał na komputerze. To na pewno też nie była Maddie, bo po powrocie do domu oświadczyła, że jest zmęczona i kładzie się spać. Więc kto...
Ktoś przewrócił kolejne krzesło. Jak najciszej się dało, wstałem i zbliży-łem się do drzwi. Uchyliłem je i jakimś cudem nie zaskrzypiały. Wymknąłem się na korytarz i na palcach ruszyłem w stronę schodów.
W domu panowała cisza przerywana moim oddechem i bijącym w piersi sercem. Czułem przejmujące zimno na całym ciele. Ręce mi drżały, w uszach szumiało — bałem się. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Czyżby to był na-pad? Ale w biały dzień?
Miliony myśli przelatywały mi przez głowę, każda mniej prawdopodobna od poprzedniej. Nogi trzęsły się pode mną, miałem wrażenie, że zaraz się przewrócę.
Pokonanie kolejnych stopni zajmowało wieki. Zostały mi jeszcze 4, kiedy usłyszałem, jak ktoś nadbiega. Tupot stóp oszołomił mnie i nagle za ściany przemknął wielki cień, skacząc na mnie. Uderzenie ciężkich łap powaliło mnie na schody i pozbawiło tchu. Zobaczyłem gwiazdy.
Z trudem spojrzałem na górę i zobaczyłem znikający w korytarzu gadzi ogon.
— Sam — szepnąłem.
— Już dotarł — oznajmił Czarny Wąż i zatarł ręce.
Czarodziej siedział w kącie magazynu otoczony przez swoje liczne węże, głaszcząc je po łbach.
— Kto i gdzie? — zapytał Octavian, choć nie liczył na odpowiedź.
Członek Rady był wyraźnie zmęczony, oczy same mu się zamykały. Męż-czyzna spróbował poruszyć rękami, ale związane kończyny odmówiły posłu-szeństwa. Mam mało czasu, pomyślał.
— Mój największy zwierzak — odrzekł Czarny Wąż i spojrzał na swojego więźnia. — Moje dzieło, moje dziecko. Idzie na żer. — Dodał, napawając się tymi słowami.
— Przestań, bo zwymiotuję — parsknął Octavian.
Kiedy przemieniony w gada chłopak Maddie zbliżał się do pokoju Daniela, Czarny Wąż mówił:
Wspominałem ci już o tym. Sam miał odnaleźć dla mnie klątwę. Zrobił to, a ja mówiłem ci, że będę miał wtedy dla niego nowe zadanko. Oto właś-nie ono. Sam ma zabić Zayna.
Octavian wytrzeszczył oczy, a Czarny Wąż posłał mu złośliwy uśmieszek i dodał:
— Chcę zobaczyć, co zrobi ten chłopiec, Daniel. Chcę się przekonać, jak postąpi, kiedy jego przyjaciel znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeń-stwie.
Podnosząc się, okropnie zabolały mnie plecy. Walcząc z pulsującym bó-lem, wbiegłem po schodach i wpadłem do swojego pokoju.
Zobaczyłem, że Zayn stoi za fotelem i próbuje nie dopuścić do siebie Sa-ma.
Wielki gad syczał złowrogo i wpatrywał się w mojego przyjaciela, jak w jakąś przekąskę. Ruszyłem powoli do walizki Octaviana i co rusz patrząc na jaszczura, zacząłem ją przeszukiwać.
— Możesz mi powiedzieć, co robisz?! — zapiszczał Zayn, obserwując pot-wora.
— Widziałem tu wcześniej coś, co może pomóc — odparłem i poszukiwana przeze mnie fiolka w końcu wpadła mi w ręce.
Z niewiadomych przyczyn Sam zasyczał i wbił we mnie swoje ślepia. Prze-łknąłem ślinę, bo to nie był miły widok. Spojrzałem na Zayna i z powrotem na chłopaka siostry.
Raz kozie śmierć...
Rzuciłem fiolką prosto w jaszczura, który zaryczał, gdy się na nim roz-trzaskała. Rozbłysło granatowe światło i po Samie nie było śladu.
Na ten widok odetchnąłem z ulgą i opadłem na kolana.
— Gdzie on zniknął? — zapytał Norton, siadając na fotelu, wyraźnie spo-kojniejszy.
— Tam, skąd przybył — odpowiedziałem i dodałem z lekkim uśmiechem: — Tak było napisane na etykiecie.
W magazynie zapłonęło granatowe światło i przy ścianie zmaterializował się Sam. Gad spojrzał na Czarnego Węża i zasyczał wysuniętym z paszczy ję-zykiem.
Czarodziej na jego widok otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— Co to ma być?!
Jak to możliwe, zastanawiał się mężczyzna, że ten chłopak go tu przy-słał. Jak to zrobił...
Czarny Wąż zacisnął pięści.
Najwyraźniej go nie doceniłem. Drugi raz nie popełnię tego błędu!
Octavian nie odezwał się ani słowem, ale błysk w jego oczach mówił wię-cej, niż tysiąc słów.
Spojrzałem na Zayna, który przysnął na fotelu. A niech sobie śpi, pomyś-lałem. Niech jeden z nas korzysta.
Ciszę przerwał odgłos przewracanego krzesła w jadalni. Zamarłem i za-cząłem nasłuchiwać. Wiedziałem, że to nie tata, bo jakąś godzinę wcześniej wrócił do szpitala. Mike też nie, bo siedział u siebie i grał na komputerze. To na pewno też nie była Maddie, bo po powrocie do domu oświadczyła, że jest zmęczona i kładzie się spać. Więc kto...
Ktoś przewrócił kolejne krzesło. Jak najciszej się dało, wstałem i zbliży-łem się do drzwi. Uchyliłem je i jakimś cudem nie zaskrzypiały. Wymknąłem się na korytarz i na palcach ruszyłem w stronę schodów.
W domu panowała cisza przerywana moim oddechem i bijącym w piersi sercem. Czułem przejmujące zimno na całym ciele. Ręce mi drżały, w uszach szumiało — bałem się. Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Czyżby to był na-pad? Ale w biały dzień?
Miliony myśli przelatywały mi przez głowę, każda mniej prawdopodobna od poprzedniej. Nogi trzęsły się pode mną, miałem wrażenie, że zaraz się przewrócę.
Pokonanie kolejnych stopni zajmowało wieki. Zostały mi jeszcze 4, kiedy usłyszałem, jak ktoś nadbiega. Tupot stóp oszołomił mnie i nagle za ściany przemknął wielki cień, skacząc na mnie. Uderzenie ciężkich łap powaliło mnie na schody i pozbawiło tchu. Zobaczyłem gwiazdy.
Z trudem spojrzałem na górę i zobaczyłem znikający w korytarzu gadzi ogon.
— Sam — szepnąłem.
— Już dotarł — oznajmił Czarny Wąż i zatarł ręce.
Czarodziej siedział w kącie magazynu otoczony przez swoje liczne węże, głaszcząc je po łbach.
— Kto i gdzie? — zapytał Octavian, choć nie liczył na odpowiedź.
Członek Rady był wyraźnie zmęczony, oczy same mu się zamykały. Męż-czyzna spróbował poruszyć rękami, ale związane kończyny odmówiły posłu-szeństwa. Mam mało czasu, pomyślał.
— Mój największy zwierzak — odrzekł Czarny Wąż i spojrzał na swojego więźnia. — Moje dzieło, moje dziecko. Idzie na żer. — Dodał, napawając się tymi słowami.
— Przestań, bo zwymiotuję — parsknął Octavian.
Kiedy przemieniony w gada chłopak Maddie zbliżał się do pokoju Daniela, Czarny Wąż mówił:
Wspominałem ci już o tym. Sam miał odnaleźć dla mnie klątwę. Zrobił to, a ja mówiłem ci, że będę miał wtedy dla niego nowe zadanko. Oto właś-nie ono. Sam ma zabić Zayna.
Octavian wytrzeszczył oczy, a Czarny Wąż posłał mu złośliwy uśmieszek i dodał:
— Chcę zobaczyć, co zrobi ten chłopiec, Daniel. Chcę się przekonać, jak postąpi, kiedy jego przyjaciel znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeń-stwie.
Podnosząc się, okropnie zabolały mnie plecy. Walcząc z pulsującym bó-lem, wbiegłem po schodach i wpadłem do swojego pokoju.
Zobaczyłem, że Zayn stoi za fotelem i próbuje nie dopuścić do siebie Sa-ma.
Wielki gad syczał złowrogo i wpatrywał się w mojego przyjaciela, jak w jakąś przekąskę. Ruszyłem powoli do walizki Octaviana i co rusz patrząc na jaszczura, zacząłem ją przeszukiwać.
— Możesz mi powiedzieć, co robisz?! — zapiszczał Zayn, obserwując pot-wora.
— Widziałem tu wcześniej coś, co może pomóc — odparłem i poszukiwana przeze mnie fiolka w końcu wpadła mi w ręce.
Z niewiadomych przyczyn Sam zasyczał i wbił we mnie swoje ślepia. Prze-łknąłem ślinę, bo to nie był miły widok. Spojrzałem na Zayna i z powrotem na chłopaka siostry.
Raz kozie śmierć...
Rzuciłem fiolką prosto w jaszczura, który zaryczał, gdy się na nim roz-trzaskała. Rozbłysło granatowe światło i po Samie nie było śladu.
Na ten widok odetchnąłem z ulgą i opadłem na kolana.
— Gdzie on zniknął? — zapytał Norton, siadając na fotelu, wyraźnie spo-kojniejszy.
— Tam, skąd przybył — odpowiedziałem i dodałem z lekkim uśmiechem: — Tak było napisane na etykiecie.
W magazynie zapłonęło granatowe światło i przy ścianie zmaterializował się Sam. Gad spojrzał na Czarnego Węża i zasyczał wysuniętym z paszczy ję-zykiem.
Czarodziej na jego widok otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
— Co to ma być?!
Jak to możliwe, zastanawiał się mężczyzna, że ten chłopak go tu przy-słał. Jak to zrobił...
Czarny Wąż zacisnął pięści.
Najwyraźniej go nie doceniłem. Drugi raz nie popełnię tego błędu!
Octavian nie odezwał się ani słowem, ale błysk w jego oczach mówił wię-cej, niż tysiąc słów.
Ciąg dalszy nastąpi...
niedziela, 4 marca 2018
Rozdział 4.4
Niedziela,
19 czerwca 2016, godzina 8:55
Ktoś
wykrzykuje jego imię, Daniel był tego pewien. Siedemnastolatek
od-nosił wrażenie, jakby stał na kołyszącym się statku. Podłoże,
na którym się znajdował, trzęsło się, chybotało, aż w końcu
Swanson przewrócił się na brzuch.
Daniel
otworzył oczy i ziewnął przeciągle. W uszach lekko mu szumiało,
a usta jak zwykle były suche i popękane. Chłopak oblizał wargi i
dopiero wtedy skupił się na dźwiękach z otoczenia.
Pierwszym,
co usłyszał, było czyjeś dobijanie się do frontowych drzwi.
Jak
to znowu ten chory facet... Nastolatek
skrzywił
się na wspomnienie ojca Kyle'a. Kilka sekund później rozległo się
wołanie: „DANIEL!!! DA-NIEL!!!”.
Daniel
zamrugał, stwierdził, że to nie jednak nie był sen, wstał z
łóżka i po znalezieniu klapek zszedł z piętra.
— Kto
tam? — zapytał, podchodząc do drzwi.
— Zayn
— odparł znajomy głos.
Swanson
praktycznie wyrwał drzwi z zawiasów. Na widok najlepszego
przyjaciela kamień spadł mu z serca. Twarz Daniela rozjaśnił
uśmiech. Idąc z Nortonem do kuchni, wyrzucał z siebie: — Gdzieś
ty się podziewał? Twoja mama odchodzi od zmysłów. Martwiłem się,
że coś ci się stało.
— Bo
rzeczywiście coś mi się stało — odparł Zayn, siadając przy
stole. Rę-ce całe mu drżały.
Daniel
przysiadł się do chłopaka i z zaniepokojeniem czekał na ciąg
dal-szy.
— Poszedłem
do Czarnego Węża.
Swanson
zamrugał oczami i parsknął:
— Co
takiego?! Po coś do niego polazł?
— Byłem
pewny, że on przetrzymuje Arię — odpowiedział Zayn, wpatrując
się w stół.
Zapanowała
cisza. Daniel przetrawiał słowa przyjaciela, a ten z powodu swojej
głupoty pragnął zapaść się pod ziemię.
— Proch
szaleństwa — mruknął Swanson, na co tym razem Norton zamru-gał:
— Co
takiego?
— Proch
szaleństwa. Obaj byliśmy pod jego wpływem. To on namącił ci w
głowie.
Zayn,
słysząc to, odetchnął z wyraźną ulgą. To dobrze,
pomyślał. Już myślałem, że jestem walnięty.
Daniel
wbił wzrok w szesnastolatka.
— On
cię wypuścił, czy co? Mam na myśli, że poszedłeś do niego, a
on od tak po prostu pozwolił ci odejść?
Zayn
wzruszył ramionami.
— Nie
wiem. Pamiętam, że ugryzł mnie jeden z jego węży. Potem...
— Ugryzł
cię wąż?! — Swanson podniósł głos. — Czemu nie poszedłeś
do szpitala?!
— Powiedział,
że nic mi nie będzie, a ja mu uwierzyłem. Jak wychodzi-łem,
uśmiechał się do mnie.
Daniel
nie dowierzał własnym uszom.
— Zapamiętałeś,
że uśmiechał się do ciebie?! Może jeszcze zaprosił cię na
randkę, ale tego nie pamiętasz?
— Coś
takiego na pewno bym zapamiętał! — odparł Zayn pewnie. — Tak
sądzę.
Swanson
przewrócił oczami i wzniósł je do góry. Ty sobie ze mnie
kpisz, pomyślał.
— Nie
mam na to siły — wyznał. — Zróbmy tak: ty zadzwonisz do swojej
mamy i powiesz jej, że wszystko z tobą w porządku. Później
pójdziesz do szpitala i sprawdzisz, czy rzeczywiście tak jest.
Tymczasem ja pójdę do Octaviana i spróbujemy odnaleźć
dziewczyny. Mamy mało czasu.
Norton
kiwnął głową na znak zgody i zniknął za drzwiami.
Daniel
westchnął i nalał sobie szklankę zimnej wody.
***
Niedziela,
19 czerwca 2016, godzina 9:52
— Nie
potrafię ich odnaleźć! — oznajmił Octavian po raz setny i
prawdo-podobnie ostatni. — Zaklęcie tropiące nic nie dało, jakby
twoje przyjaciółki rozpłynęły się w powietrzu. — Mężczyzna
westchnął i podrapał się po głowie. — Muszę przyznać, że
dawno się z czymś takim nie spotkałem.
Daniel
w milczeniu przysłuchiwał się członkowi Rady. Ze złożonymi na
piersiach rękami przyglądał się rozłożonej na stoliku mapie i
leżącej przy niej misce, w której znajdowały się jakieś
ubrania.
— Nie
potrafię też zrozumieć, czemu Czarny Wąż puścił Zayna wolno.
To bardzo dziwne... Czy Zayn mówił, co on mu powiedział? Może...
Octavian
paplał dalej, tymczasem Swanson podszedł do stolika i spojrzał na
fioletową bluzę i niebieski t-shirt — był pewny, że gdzieś już
je kiedyś widział.
— Czy
to są rzeczy Phoebe i Ricky? — zapytał, na co jego rozmówca
kiwnął głową. — Możesz mi powiedzieć, skąd je masz?!
Danielowi
albo
się przywidziało, albo twarz mężczyzny zrobiła się czer-wona.
— No
więc... pożyczyłem te rzeczy z domów twoich koleżanek.
Nastolatka
zatkało. Po prostu wszedł sobie tak do ich domów i jeszcze
wziął z nich po pamiątce.
— Próbujesz
przez to powiedzieć, że włamałeś się do nich,
przeszukałeś je i zabrałeś z nich ich ubrania? — zapytał
Daniel z udawaną nonszalancją.
Octavian
ponownie kiwnął głową, a Swanson wziął głęboki oddech i
po-wiedział:
— Ich
ubrania były potrzebne do zaklęcia tropiącego...
To
nie było pytanie, ale członek Rady i tak przytaknął.
— Czemu
nie zadziałało? I czemu... — Daniel podniósł właśnie bluzę z
mis-ki, a ta była cała mokra i lepiąca się. — Czy to jest sok
pomarańczowy?!
— Tak
— odparł Octavian i spojrzał w okno. — Nie miałem żadnego
innego napoju, a substancja w stanie ciekłym jest konieczna do
rzucenia zaklęcia.
Siedemnastolatek
zmrużył oczy i otworzył lekko usta. Mężczyzna czekał
cierpliwie, aż ten coś powie.
— Bo
przecież nie było wody w kranie — mruknął Daniel. — Nieważne.
Co...
Octavian
nie usłyszał reszty pytania, bo zagłuszył ją trzask wyważanych
drzwi. Za nimi stał uśmiechnięty od ucha do ucha Czarny Wąż.
Swanson
odwrócił się, a wtedy czarodziej powiedział „Hello!”
i machnął ręką. Niewidzialna siła odrzuciła siedemnastolatka na
ścianę, a uderzając w nią, Daniel krzyknął i padł nieprzytomny
na podłogę. Fioletowa bluza wypad-ła mu z rąk.
— Co
do ciebie — mruknął Czarny Wąż, patrząc na Octaviana. — To
mam inne plany. — Dodał i zacisnął wyciągniętą przed
mężczyzną pięść.
Członek
Rady przewrócił się i ostatnim co zobaczył, był podchodzący do
niego ze złośliwym uśmieszkiem czarodziej.
***
— Mam
nadzieję, że wygody Hotelu Wąż są dla ciebie wystarczające —
oz-najmił z ironią Czarny Wąż, kiedy Octavian otworzył oczy.
Członek
Rady siedział na drewnianym krześle, ręce i nogi miał związane
grubym sznurem. W głowie mu wirowało, kończyny miał bezwładne.
Zosta-łem ukąszony, pomyślał.
Mężczyzna
niespokojnie rozejrzał się dookoła i uświadomił sobie, że to
musi być magazyn, o którym opowiadał Daniel.
— Nie
mamy tu kablówki, ani nawet rybek w wielkim akwarium, ale nie martw
się, na czas twojego pobytu zapewnimy ci towarzystwo. Przywitaj się
z moimi pupilkami.
Octavian
zwrócił z trudem wzrok na prawo i wzdrygnął się. Przy ścianie
wiły się dziesiątki oślizgłych gadów, które od razu syknęły,
gdy mężczyzna na nie spojrzał.
Po
coś mnie tu sprowadził?,
zapytał siebie członek Rady.
Czarny
Wąż, jakby czytając
mu w myślach, powiedział:
— Pewnie
zastanawiasz się, co tu robisz. Cóż — czarodziej uśmiechnął
się pod nosem. — Z kilku powodów. Pierwszy, bez ciebie Daniel
pozostanie bez opieki, bez wsparcia kogoś doświadczonego, a to na
pewno w znacznym stopniu go osłabi.
Octavian zatrząsł się ze złości, co nie umknęło Czarnemu Wężowi.
Męż-czyzna przewrócił oczami i wzruszył ramionami:
— Nic
na to nie poradzę. Ty za to nie masz nic do gadania, bo zabieram cię
w darmową podróż do...
— Do?
— Zgadnij
— powiedział Czarny Wąż i zachęcająco zamachał dłońmi, jak
małe dziecko.
Octavian
milczał. Przy okazji rozglądał się, szukając czegokolwiek, co
mogłoby pomóc mu w ucieczce, ale nic takiego nie znalazł. Z
bezsilności za-cisnął wargi.
— Zgadnij,
no, zgadnij — powtarzał czarodziej, a mina rzedła mu coraz
bardziej. — Ech, niszczysz całą zabawę. Wybierasz się w podróż
w jedną stronę. No więc...
— ...
Czarny
Wąż wydął wargi w wyrazie niezadowolenia. Mężczyzna pokręcił
głową i parsknął:
— Nie
wymyślam wskazówek na poczekaniu, wiesz? Mógłbyś się chociaż
postarać.
— Nadal
nie rozumiem...
— Nie
zauważyłem — mruknął Czarny Wąż z sarkazmem. — Dobra,
wygra-łeś, powiem ci! Czeka na ciebie bilet do Podziemia.
Octavian
wytrzeszczył oczy.
— Wreszcie
jakaś reakcja — czarodziej uśmiechnął się z politowaniem. —
Przykro mi, przyjacielu. Tak już działa ten świat. Raz żyjemy, a
raz nie. Sko-ro ja chcę zostać tutaj, ktoś musi zająć moje
miejsce po Drugiej Stronie.
Na
początku miał być to Sam, ale przyszedł mi do głowy inny, lepszy
plan. Chłopak, jak wróci, dostanie inne zadanie, a tymczasem bez
ciebie Daniel pozostanie bez wsparcia. Nie będzie wiedział, co
robić, dzięki czemu nie bę-dzie mógł mi przeszkodzić. Tak samo
jak i ty. Widzisz, same korzyści!
Z
każdym kolejnym słowem Octavian robił się coraz bardziej zły i zrezyg-nowany.
Mężczyzna starał się znaleźć wyjście ze swojej sytuacji, ale
nic nie przychodziło mu do głowy. Spróbowałby przepalić sznury, ale czuł się na to za słaby — poza tym obawiał się, że mógłby podpalić i siebie. W końcu pomyślał o swoim podopiecznym i stwierdził:
Eureka.
Daniel
ma ogromny potencjał. Muszę zwrócić na siebie jego umysł. Może
wtedy mnie zobaczy...
— Przykro
mi bardzo, ale ktoś musi — oznajmił Czarny Wąż odwrócony do
swojego więźnia plecami.
Octavian
w ogóle go nie słuchał — wytężał tylko siły, by młody
Swanson wpadł na jego trop.
Ciąg
dalszy nastąpi...
Rozdział 4.5 w sobotę 31 marca ok. 20:00!
niedziela, 18 lutego 2018
Rozdział 4.3
Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 22:59
Od
2,5 godzin Mona charczała, krztusiła się i dusiła, choć
nadmorskie po-wietrze było pełne zdrowego jodu. Wciąż uwięzione w
niewidzialnych klat-kach Phoebe i Ricky przypatrywały się w jej w
zaskoczeniu, a po dłuższym czasie z poczuciem mściwej satysfakcji.
— Wreszcie
ma za swoje — szepnęła Phoebe z zadowoleniem w głosie. —
Ciekawe tylko, co jej...
Ricky
nic nie powiedziała, bo sama chciałaby wiedzieć. W jednej chwili
Mona przechadzała się po jaskini, przechwalając się, że już
niedługo uwolni się ze swojego więzienia, a w drugiej coś jakby
stanęło jej w gardle i sza-tynka nie mogła nabrać świeżego
powietrza. Zaczęła się krztusić, w którymś momencie przewróciła
się na ostre kamienie i wpadła w konwulsje.
Rozległy
się kroki i kiedy Meredith przekroczyła próg komnaty, problemy
Mony natychmiast ustały. Dziewczyna odkaszlnęła, odetchnęła z
ulgą i z nie-nawiścią spojrzała na siostrę.
— Chcesz
mnie zabić?!
Blondynka
z zamkniętymi ustami pokiwała głową, na co Mona wykrzywiła
wargi.
— Suka!
— wycedziła, z trudem podnosząc się z ziemi. — O, nie! —
Jęknę-ła, widząc wielkie dziury na łokciach w swojej bluzce. —
To była moja ulu-biona! — Zacisnąwszy pięści i posyłając
siostrze złowrogie spojrzenia, wark-nęła: — Nigdy więcej tego
nie rób, przecież wiesz, jak działa czar.
— Przykro
mi — mruknęła Meredith radosnym tonem, na co Mona popa-trzyła na
nią podejrzliwie.
— Co
ty knujesz?
— Nic
— odparła blondynka i uśmiechnęła się do swoich myśli.
Mona
prychnęła, ruszyła w stronę wyjścia i przechodząc obok siostry,
po-pchnęła ją mocno na ścianę. Zaskoczona Meredith jęknęła pod
wpływem zderzenia z zimnym kamieniem.
Po
opuszczeniu mrocznej jaskini Mona zobaczyła mroczny nieboskłon i
westchnęła:
— W
kółko to samo. Ciągle ten księżyc i gwiazdy. Czy na tej planecie
nie ma nic nadzwyczajnego?
Z
cierpiętniczą miną stawiała kolejne kroki, zanurzając stopy w
chłodna-wym piasku. Porywisty wiatr smagał ją po twarzy, a szum
oceanu przypomi-nał o odebranej niegdyś wolności. W którymś
momencie skręciła w lewo i za-głębiła się w gęstwinę. Otoczyły
ją wysokie sosny, modrzewie i inne drzewa iglaste, których nazw nie
mogła sobie przypomnieć. Okryła ją nagła cisza przerywana
odgłosami nocnego życia. W górze buszowało ptactwo szukające
pożywienia, w dole tymczasem co jakiś czas słychać było łamane
gałęzie i uciekające zwierzęta.
Przynajmniej
one wiedzą, że powinny się bać, westchnęła
Mona w myś-lach.
Zatrzymała
się, bo jakiś dźwięk przykuł jej szczególną uwagę. Przez
kilka sekund nasłuchiwała, aż usłyszała go ponownie. Gdzieś w
pobliżu dzwonił ko-muś telefon. Oczy szatynki zalśniły z
podniecenia. Kolacja...
Podążyła
w odpowiednim kierunku i minąwszy sosnę o wyjątkowo grubym pniaku,
zobaczyła rozbity namiot, z którego tańczące po okolicy światło
la-tarki przecinało wszechobecną ciemność.
Mona
podkradła się bliżej, każdy krok stawiała bezgłośnie, a z
każdym ko-lejnym coraz lepiej słyszała rozmawiającą w namiocie
parę.
— Nie
żartuj sobie, kochanie — powiedział młody mężczyzna. — Nie
tylko ja tak mówię. Moja mama...
— A
ty znowu — parsknęła kobieta i zaczęła się śmiać. — Nie,
nie będzie-my się kłócić o twoją kochaną mamę.
— To
ma być sarkazm? — żachnął się facet i sam się zaśmiał. —
Moja mama naprawdę jest kochana.
— Musi
być, skoro jej syn jest taki kochany — szepnęła kobieta, a Mona
wystawiła język i parsknęła do siebie:
— Och,
okropne.
Przez
nieuwagę nadepnęła na gałązkę i para w namiocie ucichła.
— Słyszałeś?
— szepnął kobiecy głos. — Jestem pewna, że coś słyszałam.
— Ja
też — odparł mężczyzna i wstał. — Sprawdzę.
— Bądź
ostrożny — poprosiła kobieta, a Mona uśmiechnęła się
drapieżnie.
Na
to już trochę za późno.
Mężczyzna
rozpiął namiot, wystawił głowę i rozejrzał się. Jego uwagę
zwróciła śliczna szatynka mrugająca do niego lewym okiem.
Pomachała do niego dłonią, a ten niczym w transie opuścił namiot
i zaczął ku niej kroczyć.
— Kevin
— zawołała kobieta. — Co tam jest? Dokąd idziesz?
Kevin
jej nie odpowiedział. Podszedł do Mony, która patrzyła na niego
twarzą jego dziewczyny.
— Jesteś
taka piękna, kochanie — westchnął rozmarzony mężczyzna.
— Wiem
— odparła Mona od niechcenia.
Moc
Głosu działała bez zarzutu, siostra Meredith uśmiechnęła się
do sie-bie. Wtedy z namiotu wyszła dziewczyna Kevina i na widok
swojego chłopaka z inną wrzasnęła:
— Co
to ma być?!
— To
ty, Harriet? Gdzie jesteś, kochanie?
— Tutaj!
— krzyknęła kobieta i zaczęła przybliżać się do Kevina
stojącego przy Monie.
— Tutaj
jestem — rzekła Mona, całując mężczyznę w usta.
Kevin
zadrżał i odwzajemnił pocałunek. Harriet zamarła ze łzami w
o-czach, na co Mona zaśmiała się upiornie.
— Zdejmij
koszulkę — rozkazała, a Kevin od razu wykonał polecenie. —
Oprzyj się o drzewo.
Harriet
ruszyła do przodu, a wtedy Mona odepchnęła ją z nieludzką siłą
na ziemię. Kobieta krzyknęła i uderzyła głową o piaskowe
podłoże, aż zawi-rowało jej przed oczami. Przez chwilę walczyła z
bólem i kiedy otworzyła oczy, po prostu nie mogła uwierzyć w to,
co widzi. Kevin stał spokojnie opar-ty o drzewo, a Mona całowała go
po nagim torsie.
Szatynka
wyczuła na sobie wzrok Harriet, bo zdecydowała się rozpocząć
prawdziwe show. Spojrzała na swoje paznokcie, które już
przekształciły się w ostre pazury i przejechała nimi po ciele
Kevina. Krew pojawiła się w miej-scach, w których Mona dotknęła
mężczyzny, a ten nie wydał z siebie najcich-szego dźwięku. Po
prostu stał i patrzył rozmarzonym wzrokiem w przestrzeń.
— Kevin!
— krzyknęła Harriet z przerażeniem w głosie. — KEVIN!!!
— On
cię nie słyszy — oznajmiła Mona z uśmiechem. — Nie ma sensu
nisz-czyć sobie strun głosowych, wiesz? Choć w sumie i tak za długo
z nich nie pokorzystasz, więc krzycz sobie do woli.
— Kevin!!!
— kobieta ponowiła wołanie i spróbowała się podnieść, ale
za-kręciło jej się w głowie.
— Kevin!
— przedrzeźniała Mona. — Kevin, och, Kevin.
— Potwór
— wysapała Harriet, a szatynka roześmiała się:
— Jakiego
jeszcze nigdy nie widziałaś!
Po
tych słowach jej twarz zbliżyła się niebezpiecznie blisko krocza
Kevi-na. Harriet zachłysnęła się powietrzem, a Mona zachichotała.
Kevin
wrzasnął tak głośno, że Harriet mimowolnie odskoczyła. Mona
odsu-nęła głowę, a Harriet wybałuszyła oczy ze strachu i sama
krzyknęła. Z brzu-cha mężczyzny ściekała krew, a na wierzchu
zamiast skóry widoczne było mięso.
— Delicje
— oznajmiła Mona i zbliżyła zakrwawioną dłoń do Harriet. —
Chcesz liza?
Kobieta
nie zdążyła odpowiedzieć, bo siostra Meredith z powrotem wgryz-ła
się w Kevina. Mężczyzna krzyczał, darł się wniebogłosy, ale
nie ruszył się z miejsca, bo Głos Mony pozbawiał go wolnej woli.
— Zostaw
go, robisz mu krzywdę, świrusko!!! — wrzasnęła Harriet z twa-rzą
zalaną łzami.
Serce
biło jej jak szalone, a po plecach przechodziły dreszcze.
— Przecież
o to chodzi — parsknęła Mona, jakby to była najoczywistsza rzecz
pod słońcem. — Poza tym nie... nazywaj mnie... świruską!
A
potem Harriet zobaczyła już tylko ciemność.
***
Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 23:10
— O
jakim czarze ona mówiła? — zapytała cicho Ricky, kiedy tylko
Mona zniknęła na zewnątrz.
Phoebe
spojrzała zaskoczona na przyjaciółkę, na co tamta wzruszyła
ra-mionami.
Meredith
westchnęła, przemierzyła jaskinię i zapaliła wiszącą przy
ścianie jedną z pochodni. Potem usiadła na zimnych kamieniach z
metr od dziew-czyn, przed ścianą niewidzialnej klatki Ricky. Dzięki
płonącemu ogniu nasto-latki doskonale widziały twarz siostry Mony.
Blondynka
przez chwilę nic nie mówiła, w końcu jednak spojrzała to na
jedną, to na drugą dziewczynę i cichym głosem powiedziała:
— Ona
mówiła o czarze spętania. Mona i ja — Meredith przerwała i
spoj-rzała na swoje dłonie. — Wiele lat temu zostałyśmy
przeklęte.
Ricky
podniosła wzrok znad kolan i zapytała:
— Przez
kogo?
— Przez
grupę potężnych czarodziejów. Byli młodzi, w podobnym wieku, co
wy dwie, ale na tyle potężni, że zdołali nas tu uwięzić.
Phoebe
zmarszczyła brwi na słowa „w
podobnym wieku”. To
brzmiało tak, jakby...
— Ile
macie lat?
Blondynka
spojrzała na nią.
— Powiedziałaś
„w podobnym wieku, co
wy dwie”. To tak,
jakbyś była od nas nie wiadomo, o ile starsza, a przecież
wyglądasz, jakbyś miała z siedem-naście, osiemnaście lat.
— Bo
tyle mam — oznajmiła Meredith. — Z biologicznego punktu
widzenia, oczywiście. Od dawna przestałam liczyć, w jakim jestem
wieku w ludzkich latach. — Zamilkła, gdy zobaczyła, jak Phoebe
się wzdryga.
— To
czym jesteś? — spytała Ricky szeptem.
Nastolatka
nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź, ale zwyciężyła
ciekawość.
Meredith
nie odpowiedziała od razu, siedziała tylko z zaciśniętymi warga-mi
i wpatrywała się w ścianę. Po kilku długich minutach ciszy
odparła:
— Nie
jestem człowiekiem i nigdy nim nie byłam. Jestem... Jestem Syre-ną.
Ricky
zamrugała kilka razy, nie będąc pewną, że dobrze usłyszała.
Tym-czasem Phoebe chrząknęła i zapytała: — Taką Syreną z
mitologii greckiej? Z rybim ogonem i taką, która ściąga płynące
statki na skały, by się o nie rozbiły?
— Też
— odpowiedziała blondynka z zamkniętymi oczami. — Taką, która
żyje wiecznie i swoim Głosem rządzi pospólstwem. Taką, która by
zachować swoje piękne rysy, staje się bezwzględnym kanibalem.
Taką, której wszyscy się boją, by nie poraziła ich urodą i na
koniec dnia nie pożarła. Taką, która jest potworem.
Z
oka Meredith wypłynęła łza, ale dziewczyna szybko ją starła.
Pierwsza
odezwała się Ricky:
— Czyli
wy naprawdę żywicie się ludźmi... — to nie było pytanie.
Meredith
kiwnęła głową i dodała:
— Tak,
ja też to robię, czy raczej robiłam. Kiedyś, dawno, dawno temu
drogi, którymi chodziłam, spływały krwią niewinnych. Kiedy byłam
w pobliżu — blondynka westchnęła cicho przez łzy. — Nikt nie
czuł się bezpieczny. Zabiłam wiele istnień...
— Teraz
już nie zabijasz? — przerwała Phoebe.
— Nie
i wiem, czemu pytasz — odrzekła Meredith. — Nie postarzałam się
w żaden sposób, odkąd zostałam spętana. Nie wiem, czemu, ale to
pewnie ja-kiś efekt czaru. Nie znam się na magii, jako takiej,
więc...
— Ale
Mona potrafi kontrolować wodę, posiada Głos. Ty też tak masz,
tak? To nie jest magia? — W głosie Phoebe było słychać szczerze
zaciekawienie.
— Tak,
ja też mam podobne zdolności. Nie potrafię z nich korzystać w
takim samym stopniu, jak moja siostra, ale tak. Możesz to nazywać
magią, jeśli chcesz, ale to są i zawsze były po prostu wrodzone
zdolności mojego gatunku.
— Gatunku?
— wtrąciła Ricky. — To znaczy, że jest was więcej?
— Całe
ławice. Pływamy tylko w oceanach, bo są najrozleglejsze i jest
najmniejsze prawdopodobieństwo wykrycia przez ludzi. Tęsknię za
tym. Za wodą i...
Meredith
zatonęła we własnych wspomnieniach.
Phoebe
i Ricky wymieniły spojrzenia.
— Myślisz,
że nam pomoże? — zapytała pierwsza, na co druga mruknęła:
— Jest
tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć... Hej, Meredith!
Blondynka
zamrugała i spojrzała na Ricky, a ta zapytała:
— Z
twoich rozmów z siostrą wynika, że niezbyt się dogadujecie...
— To
mało powiedziane — podchwyciła Phoebe i kontynuowała: —
Dlacze-go tak się kłócicie? Prawie za każdym razem, jak jesteście
w jednym po-mieszczeniu, wyglądacie, jakbyście miały rzucić się
sobie do gardeł. Czy to ma jakiś związek z nami? — Wskazała na
siebie i przyjaciółkę.
Meredith
zacisnęła wargi i posłała Jenkins krzywe spojrzenie. Nastolatka
zadrżała i pomyślała, że może jednak przeholowała. Blondynka
odpowiedzia-ła jednak normalnym głosem, może lekko
zniecierpliwionym: — Nie pamię-tam odkąd, ale Mona cały czas
próbuje przekonać mnie do powrotu do... kanibalizmu, a ja nie chcę,
naprawdę nie chcę. Przeraża mnie myśl, że mogłabym znowu kogoś
skrzywdzić... Odpowiadając na twoje drugie py-tanie, tak, ma. Od
dłuższego czasu próbuję przekonać Monę, by was puściła, ale
ona uparła się na ten rytuał.
— O
co w nim chodzi? — zapytała Phoebe, a ciszej dodała: — Poza
częścią, w której Ricky i ja lądujemy u niej na talerzu.
— Mona
chce — zaczęła Meredith, ale nagle zakrztusiła się i zamarła.
— Wszystko
w porządku? — spytała Ricky, choć bez szczególnego
zaintere-sowania.
Nie
wiedzieć, czemu, ale cała ta rozmowa z Meredith nieszczególnie jej
się podobała.
— Nie
mogę tego powiedzieć — szepnęła blondynka, a na szyi
zapulsowała jej żyła. — Mona mi zakazała.
— Co?
Ale jak to? — zapytała Phoebe, a Ricky wpatrywała się uważnie w
Meredith.
— Użyła
Głosu — odparła Syrena cicho. — Nie pozwoliła mi...
— Sama
też możesz z niego korzystać — przypomniała Howard. — Nie
ro-zumiem, jak ona mogła rozkazać ci...
— Jest
silniejsza, niż ja, dużo silniejsza — jęknęła Meredith. —
Mona żywi się ludźmi, ich mięsem, ono ją wzmacnia. Może robić
rzeczy, o których zwykłym Syrenom nawet się nie śniło.
— Zwykłe
Syreny — prychnęła Ricky, ale siostra Mony nie zwróciła na to
uwagi.
— Pomożesz
nam? — przerwała im Phoebe zdecydowanie. — Pomożesz nam się
stąd wydostać?
Przez
chwilę Meredith nie odpowiadała, kuliła się tylko z bólu. W
końcu podniosła głowę i kiwnęła nią lekko.
— Spróbuję,
ale to nie będzie łatwe.
Ciąg
dalszy nastąpi...
Rozdział 4.4 w niedzielę 4 marca o 18:00!
Subskrybuj:
Posty (Atom)