Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 22:59
Od
2,5 godzin Mona charczała, krztusiła się i dusiła, choć
nadmorskie po-wietrze było pełne zdrowego jodu. Wciąż uwięzione w
niewidzialnych klat-kach Phoebe i Ricky przypatrywały się w jej w
zaskoczeniu, a po dłuższym czasie z poczuciem mściwej satysfakcji.
— Wreszcie
ma za swoje — szepnęła Phoebe z zadowoleniem w głosie. —
Ciekawe tylko, co jej...
Ricky
nic nie powiedziała, bo sama chciałaby wiedzieć. W jednej chwili
Mona przechadzała się po jaskini, przechwalając się, że już
niedługo uwolni się ze swojego więzienia, a w drugiej coś jakby
stanęło jej w gardle i sza-tynka nie mogła nabrać świeżego
powietrza. Zaczęła się krztusić, w którymś momencie przewróciła
się na ostre kamienie i wpadła w konwulsje.
Rozległy
się kroki i kiedy Meredith przekroczyła próg komnaty, problemy
Mony natychmiast ustały. Dziewczyna odkaszlnęła, odetchnęła z
ulgą i z nie-nawiścią spojrzała na siostrę.
— Chcesz
mnie zabić?!
Blondynka
z zamkniętymi ustami pokiwała głową, na co Mona wykrzywiła
wargi.
— Suka!
— wycedziła, z trudem podnosząc się z ziemi. — O, nie! —
Jęknę-ła, widząc wielkie dziury na łokciach w swojej bluzce. —
To była moja ulu-biona! — Zacisnąwszy pięści i posyłając
siostrze złowrogie spojrzenia, wark-nęła: — Nigdy więcej tego
nie rób, przecież wiesz, jak działa czar.
— Przykro
mi — mruknęła Meredith radosnym tonem, na co Mona popa-trzyła na
nią podejrzliwie.
— Co
ty knujesz?
— Nic
— odparła blondynka i uśmiechnęła się do swoich myśli.
Mona
prychnęła, ruszyła w stronę wyjścia i przechodząc obok siostry,
po-pchnęła ją mocno na ścianę. Zaskoczona Meredith jęknęła pod
wpływem zderzenia z zimnym kamieniem.
Po
opuszczeniu mrocznej jaskini Mona zobaczyła mroczny nieboskłon i
westchnęła:
— W
kółko to samo. Ciągle ten księżyc i gwiazdy. Czy na tej planecie
nie ma nic nadzwyczajnego?
Z
cierpiętniczą miną stawiała kolejne kroki, zanurzając stopy w
chłodna-wym piasku. Porywisty wiatr smagał ją po twarzy, a szum
oceanu przypomi-nał o odebranej niegdyś wolności. W którymś
momencie skręciła w lewo i za-głębiła się w gęstwinę. Otoczyły
ją wysokie sosny, modrzewie i inne drzewa iglaste, których nazw nie
mogła sobie przypomnieć. Okryła ją nagła cisza przerywana
odgłosami nocnego życia. W górze buszowało ptactwo szukające
pożywienia, w dole tymczasem co jakiś czas słychać było łamane
gałęzie i uciekające zwierzęta.
Przynajmniej
one wiedzą, że powinny się bać, westchnęła
Mona w myś-lach.
Zatrzymała
się, bo jakiś dźwięk przykuł jej szczególną uwagę. Przez
kilka sekund nasłuchiwała, aż usłyszała go ponownie. Gdzieś w
pobliżu dzwonił ko-muś telefon. Oczy szatynki zalśniły z
podniecenia. Kolacja...
Podążyła
w odpowiednim kierunku i minąwszy sosnę o wyjątkowo grubym pniaku,
zobaczyła rozbity namiot, z którego tańczące po okolicy światło
la-tarki przecinało wszechobecną ciemność.
Mona
podkradła się bliżej, każdy krok stawiała bezgłośnie, a z
każdym ko-lejnym coraz lepiej słyszała rozmawiającą w namiocie
parę.
— Nie
żartuj sobie, kochanie — powiedział młody mężczyzna. — Nie
tylko ja tak mówię. Moja mama...
— A
ty znowu — parsknęła kobieta i zaczęła się śmiać. — Nie,
nie będzie-my się kłócić o twoją kochaną mamę.
— To
ma być sarkazm? — żachnął się facet i sam się zaśmiał. —
Moja mama naprawdę jest kochana.
— Musi
być, skoro jej syn jest taki kochany — szepnęła kobieta, a Mona
wystawiła język i parsknęła do siebie:
— Och,
okropne.
Przez
nieuwagę nadepnęła na gałązkę i para w namiocie ucichła.
— Słyszałeś?
— szepnął kobiecy głos. — Jestem pewna, że coś słyszałam.
— Ja
też — odparł mężczyzna i wstał. — Sprawdzę.
— Bądź
ostrożny — poprosiła kobieta, a Mona uśmiechnęła się
drapieżnie.
Na
to już trochę za późno.
Mężczyzna
rozpiął namiot, wystawił głowę i rozejrzał się. Jego uwagę
zwróciła śliczna szatynka mrugająca do niego lewym okiem.
Pomachała do niego dłonią, a ten niczym w transie opuścił namiot
i zaczął ku niej kroczyć.
— Kevin
— zawołała kobieta. — Co tam jest? Dokąd idziesz?
Kevin
jej nie odpowiedział. Podszedł do Mony, która patrzyła na niego
twarzą jego dziewczyny.
— Jesteś
taka piękna, kochanie — westchnął rozmarzony mężczyzna.
— Wiem
— odparła Mona od niechcenia.
Moc
Głosu działała bez zarzutu, siostra Meredith uśmiechnęła się
do sie-bie. Wtedy z namiotu wyszła dziewczyna Kevina i na widok
swojego chłopaka z inną wrzasnęła:
— Co
to ma być?!
— To
ty, Harriet? Gdzie jesteś, kochanie?
— Tutaj!
— krzyknęła kobieta i zaczęła przybliżać się do Kevina
stojącego przy Monie.
— Tutaj
jestem — rzekła Mona, całując mężczyznę w usta.
Kevin
zadrżał i odwzajemnił pocałunek. Harriet zamarła ze łzami w
o-czach, na co Mona zaśmiała się upiornie.
— Zdejmij
koszulkę — rozkazała, a Kevin od razu wykonał polecenie. —
Oprzyj się o drzewo.
Harriet
ruszyła do przodu, a wtedy Mona odepchnęła ją z nieludzką siłą
na ziemię. Kobieta krzyknęła i uderzyła głową o piaskowe
podłoże, aż zawi-rowało jej przed oczami. Przez chwilę walczyła z
bólem i kiedy otworzyła oczy, po prostu nie mogła uwierzyć w to,
co widzi. Kevin stał spokojnie opar-ty o drzewo, a Mona całowała go
po nagim torsie.
Szatynka
wyczuła na sobie wzrok Harriet, bo zdecydowała się rozpocząć
prawdziwe show. Spojrzała na swoje paznokcie, które już
przekształciły się w ostre pazury i przejechała nimi po ciele
Kevina. Krew pojawiła się w miej-scach, w których Mona dotknęła
mężczyzny, a ten nie wydał z siebie najcich-szego dźwięku. Po
prostu stał i patrzył rozmarzonym wzrokiem w przestrzeń.
— Kevin!
— krzyknęła Harriet z przerażeniem w głosie. — KEVIN!!!
— On
cię nie słyszy — oznajmiła Mona z uśmiechem. — Nie ma sensu
nisz-czyć sobie strun głosowych, wiesz? Choć w sumie i tak za długo
z nich nie pokorzystasz, więc krzycz sobie do woli.
— Kevin!!!
— kobieta ponowiła wołanie i spróbowała się podnieść, ale
za-kręciło jej się w głowie.
— Kevin!
— przedrzeźniała Mona. — Kevin, och, Kevin.
— Potwór
— wysapała Harriet, a szatynka roześmiała się:
— Jakiego
jeszcze nigdy nie widziałaś!
Po
tych słowach jej twarz zbliżyła się niebezpiecznie blisko krocza
Kevi-na. Harriet zachłysnęła się powietrzem, a Mona zachichotała.
Kevin
wrzasnął tak głośno, że Harriet mimowolnie odskoczyła. Mona
odsu-nęła głowę, a Harriet wybałuszyła oczy ze strachu i sama
krzyknęła. Z brzu-cha mężczyzny ściekała krew, a na wierzchu
zamiast skóry widoczne było mięso.
— Delicje
— oznajmiła Mona i zbliżyła zakrwawioną dłoń do Harriet. —
Chcesz liza?
Kobieta
nie zdążyła odpowiedzieć, bo siostra Meredith z powrotem wgryz-ła
się w Kevina. Mężczyzna krzyczał, darł się wniebogłosy, ale
nie ruszył się z miejsca, bo Głos Mony pozbawiał go wolnej woli.
— Zostaw
go, robisz mu krzywdę, świrusko!!! — wrzasnęła Harriet z twa-rzą
zalaną łzami.
Serce
biło jej jak szalone, a po plecach przechodziły dreszcze.
— Przecież
o to chodzi — parsknęła Mona, jakby to była najoczywistsza rzecz
pod słońcem. — Poza tym nie... nazywaj mnie... świruską!
A
potem Harriet zobaczyła już tylko ciemność.
***
Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 23:10
— O
jakim czarze ona mówiła? — zapytała cicho Ricky, kiedy tylko
Mona zniknęła na zewnątrz.
Phoebe
spojrzała zaskoczona na przyjaciółkę, na co tamta wzruszyła
ra-mionami.
Meredith
westchnęła, przemierzyła jaskinię i zapaliła wiszącą przy
ścianie jedną z pochodni. Potem usiadła na zimnych kamieniach z
metr od dziew-czyn, przed ścianą niewidzialnej klatki Ricky. Dzięki
płonącemu ogniu nasto-latki doskonale widziały twarz siostry Mony.
Blondynka
przez chwilę nic nie mówiła, w końcu jednak spojrzała to na
jedną, to na drugą dziewczynę i cichym głosem powiedziała:
— Ona
mówiła o czarze spętania. Mona i ja — Meredith przerwała i
spoj-rzała na swoje dłonie. — Wiele lat temu zostałyśmy
przeklęte.
Ricky
podniosła wzrok znad kolan i zapytała:
— Przez
kogo?
— Przez
grupę potężnych czarodziejów. Byli młodzi, w podobnym wieku, co
wy dwie, ale na tyle potężni, że zdołali nas tu uwięzić.
Phoebe
zmarszczyła brwi na słowa „w
podobnym wieku”. To
brzmiało tak, jakby...
— Ile
macie lat?
Blondynka
spojrzała na nią.
— Powiedziałaś
„w podobnym wieku, co
wy dwie”. To tak,
jakbyś była od nas nie wiadomo, o ile starsza, a przecież
wyglądasz, jakbyś miała z siedem-naście, osiemnaście lat.
— Bo
tyle mam — oznajmiła Meredith. — Z biologicznego punktu
widzenia, oczywiście. Od dawna przestałam liczyć, w jakim jestem
wieku w ludzkich latach. — Zamilkła, gdy zobaczyła, jak Phoebe
się wzdryga.
— To
czym jesteś? — spytała Ricky szeptem.
Nastolatka
nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź, ale zwyciężyła
ciekawość.
Meredith
nie odpowiedziała od razu, siedziała tylko z zaciśniętymi warga-mi
i wpatrywała się w ścianę. Po kilku długich minutach ciszy
odparła:
— Nie
jestem człowiekiem i nigdy nim nie byłam. Jestem... Jestem Syre-ną.
Ricky
zamrugała kilka razy, nie będąc pewną, że dobrze usłyszała.
Tym-czasem Phoebe chrząknęła i zapytała: — Taką Syreną z
mitologii greckiej? Z rybim ogonem i taką, która ściąga płynące
statki na skały, by się o nie rozbiły?
— Też
— odpowiedziała blondynka z zamkniętymi oczami. — Taką, która
żyje wiecznie i swoim Głosem rządzi pospólstwem. Taką, która by
zachować swoje piękne rysy, staje się bezwzględnym kanibalem.
Taką, której wszyscy się boją, by nie poraziła ich urodą i na
koniec dnia nie pożarła. Taką, która jest potworem.
Z
oka Meredith wypłynęła łza, ale dziewczyna szybko ją starła.
Pierwsza
odezwała się Ricky:
— Czyli
wy naprawdę żywicie się ludźmi... — to nie było pytanie.
Meredith
kiwnęła głową i dodała:
— Tak,
ja też to robię, czy raczej robiłam. Kiedyś, dawno, dawno temu
drogi, którymi chodziłam, spływały krwią niewinnych. Kiedy byłam
w pobliżu — blondynka westchnęła cicho przez łzy. — Nikt nie
czuł się bezpieczny. Zabiłam wiele istnień...
— Teraz
już nie zabijasz? — przerwała Phoebe.
— Nie
i wiem, czemu pytasz — odrzekła Meredith. — Nie postarzałam się
w żaden sposób, odkąd zostałam spętana. Nie wiem, czemu, ale to
pewnie ja-kiś efekt czaru. Nie znam się na magii, jako takiej,
więc...
— Ale
Mona potrafi kontrolować wodę, posiada Głos. Ty też tak masz,
tak? To nie jest magia? — W głosie Phoebe było słychać szczerze
zaciekawienie.
— Tak,
ja też mam podobne zdolności. Nie potrafię z nich korzystać w
takim samym stopniu, jak moja siostra, ale tak. Możesz to nazywać
magią, jeśli chcesz, ale to są i zawsze były po prostu wrodzone
zdolności mojego gatunku.
— Gatunku?
— wtrąciła Ricky. — To znaczy, że jest was więcej?
— Całe
ławice. Pływamy tylko w oceanach, bo są najrozleglejsze i jest
najmniejsze prawdopodobieństwo wykrycia przez ludzi. Tęsknię za
tym. Za wodą i...
Meredith
zatonęła we własnych wspomnieniach.
Phoebe
i Ricky wymieniły spojrzenia.
— Myślisz,
że nam pomoże? — zapytała pierwsza, na co druga mruknęła:
— Jest
tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć... Hej, Meredith!
Blondynka
zamrugała i spojrzała na Ricky, a ta zapytała:
— Z
twoich rozmów z siostrą wynika, że niezbyt się dogadujecie...
— To
mało powiedziane — podchwyciła Phoebe i kontynuowała: —
Dlacze-go tak się kłócicie? Prawie za każdym razem, jak jesteście
w jednym po-mieszczeniu, wyglądacie, jakbyście miały rzucić się
sobie do gardeł. Czy to ma jakiś związek z nami? — Wskazała na
siebie i przyjaciółkę.
Meredith
zacisnęła wargi i posłała Jenkins krzywe spojrzenie. Nastolatka
zadrżała i pomyślała, że może jednak przeholowała. Blondynka
odpowiedzia-ła jednak normalnym głosem, może lekko
zniecierpliwionym: — Nie pamię-tam odkąd, ale Mona cały czas
próbuje przekonać mnie do powrotu do... kanibalizmu, a ja nie chcę,
naprawdę nie chcę. Przeraża mnie myśl, że mogłabym znowu kogoś
skrzywdzić... Odpowiadając na twoje drugie py-tanie, tak, ma. Od
dłuższego czasu próbuję przekonać Monę, by was puściła, ale
ona uparła się na ten rytuał.
— O
co w nim chodzi? — zapytała Phoebe, a ciszej dodała: — Poza
częścią, w której Ricky i ja lądujemy u niej na talerzu.
— Mona
chce — zaczęła Meredith, ale nagle zakrztusiła się i zamarła.
— Wszystko
w porządku? — spytała Ricky, choć bez szczególnego
zaintere-sowania.
Nie
wiedzieć, czemu, ale cała ta rozmowa z Meredith nieszczególnie jej
się podobała.
— Nie
mogę tego powiedzieć — szepnęła blondynka, a na szyi
zapulsowała jej żyła. — Mona mi zakazała.
— Co?
Ale jak to? — zapytała Phoebe, a Ricky wpatrywała się uważnie w
Meredith.
— Użyła
Głosu — odparła Syrena cicho. — Nie pozwoliła mi...
— Sama
też możesz z niego korzystać — przypomniała Howard. — Nie
ro-zumiem, jak ona mogła rozkazać ci...
— Jest
silniejsza, niż ja, dużo silniejsza — jęknęła Meredith. —
Mona żywi się ludźmi, ich mięsem, ono ją wzmacnia. Może robić
rzeczy, o których zwykłym Syrenom nawet się nie śniło.
— Zwykłe
Syreny — prychnęła Ricky, ale siostra Mony nie zwróciła na to
uwagi.
— Pomożesz
nam? — przerwała im Phoebe zdecydowanie. — Pomożesz nam się
stąd wydostać?
Przez
chwilę Meredith nie odpowiadała, kuliła się tylko z bólu. W
końcu podniosła głowę i kiwnęła nią lekko.
— Spróbuję,
ale to nie będzie łatwe.
Ciąg
dalszy nastąpi...
Rozdział 4.4 w niedzielę 4 marca o 18:00!