Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 1:01; 1:27; 1:55; 2:19; 2:42; 3:00
Z
perspektywy Daniela:
Nie
potrafię zliczyć, ile już razy przewróciłem się z boku na bok,
ale mo-gę zapewnić, że o wiele za dużo.
Z
westchnieniem zmieniłem pozycję, ale na nic się to zdało, nadal
było mi niewygodnie.
— Jezu
— wycedziłem cicho i ułożyłem się na wznak.
W
pokoju było dosyć jasno. Światła jadących aut przesuwały się
po sufi-cie, ale nie to mnie dekoncentrowało. Trudno mi nawet
stwierdzić, co to by-ło — po prostu od niepamiętnych czasów
cierpiałem na upierdliwą bezsen-ność, ale już na pewno o tym
wspominałem, więc nie będę zagłębiał się w szczegóły.
Świeże
powietrze też nie pomagało. Otworzyłem okna na całą szerokość
przed 2 w nocy, ale najwyraźniej to nie tlenu mi brakowało.
Moje
myśli ciągle błądziły przy Zaynie, Phoebe i oczywiście Ricky.
Miałem nadzieję, że nic im nie jest, że wytrzymują.
— Trzymajcie
się — szepnąłem w ciemność. — Znajdę was, obiecuję.
Leżenie
na plecach również zaczęło mi przeszkadzać, więc przewróciłem
się na prawy bok. Przed oczami miałem stare, brązowe panele,
których wi-dok wywołał nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Już
dawno nie rozmyślałem o tym, co mam, a czego nie. Powiedzieć, że
pogodziłem się z niesprawiedliwością losu byłoby dużym
niedopowiedze-niem, ale byłem chyba na dobrej drodze. Dobra, nie
będę ściemniał. Nadal czułem się beznadziejnie w tej materii.
Nie
wiem, kiedy, ale w końcu udało mi się zasnąć.
***
Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 13:11
Z
perspektywy Daniela:
Obudziły
mnie jakieś krzyki. Otworzyłem oczy i podniosłem się z łóżka z
głośnym ziewnięciem. Akurat wtedy do pokoju wpadł Richard,
patrząc na mnie gniewnie:
— Gdzieś
ty wczoraj był?! Wydzwaniałem do ciebie, jak głupi, ale ty
oczy-wiście nie raczyłeś odebrać!
Zmarszczyłem
czoło, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. Mrugając i po raz
kolejny ziewając, wziąłem do ręki mój telefon, i rzeczywiście,
wieczo-rem ojciec dzwonił do mnie kilkanaście razy. Spojrzałem na
niego i odpar-łem:
— Przepraszam,
miałem wyciszony telefon. Coś się stało?
Oprócz
tego, że moi przyjaciele zaginęli, dodałem w myślach.
— Gdzie
byłeś? — Richard ponowił pytanie.
— Kiedy?
— zapytałem, a twarz taty poczerwieniała ze złości.
— Wczoraj.
Wieczorem. Gdzie byłeś?
Udałem,
że się zastanawiam. Co miałem mu powiedzieć — że długi czas
siedziałem na plaży, poszukując natchnienia i wewnętrznych mocy?
Chyba raczej nie...
— Spacerowałem.
— Spacerowałeś?
— wycedził ojciec, jakby to było przekleństwo.
Westchnąłem.
— Powiesz
mi wreszcie, o co chodzi?
— Wiesz,
że rodzice Sama Collinsa nie żyją?
To
pytanie zbiło mnie z pantałyku. Moja mina musiała to wyrazić, bo
oj-ciec lekko się rozchmurzył.
— Susan
mi powiedziała — oznajmił Richard i dodał z sarkazmem: —
Wie-działbyś o tym, gdybyś odbierał telefony.
Zmrużyłem
oczy i nic nie powiedziałem. W rzeczywistości wiedziałem o ich
śmierci od wieczoru, kiedy znalazłem się w ich domu. Zdziwiony
byłem tylko tym, że policja tak późno się za to zabrała.
— A
wiesz, że Ricky Howard zaginęła? Jej brat zgłosił wczoraj jej
zagi-nięcie...
Ojciec
chyba coś jeszcze mówił, ale nie docierała do mnie reszta jego
słów. Boże, pomyślałem, Nathan! Miałem ochotę udusić go
gołymi rękami. Tak, wiem, bał się o siostrę, ale jak ja teraz
mam szukać jej, Phoebe i Zay-na, który jest nie wiadomo gdzie,
mając na karku panią szeryf i policję.
— Nic
nie powiesz? — ojciec wpatrywał się we mnie przenikliwie. — Nie
wydajesz się być zszokowany...
Cóż
mogłem rzec.
— Nathan
tu był i mi o tym powiedział — odparłem zgodnie z prawdą.
Richard
kiwnął głową, zaskoczony. Już miał wychodzić, kiedy zapytałem:
— Jak
tam Maddie?
Tata
odwrócił się i westchnął:
— Lepiej.
Wczoraj dowiedziała się o zniknięciu Sama i była na mnie zła, że
jej o tym nie powiedziałem... — Richard zrobił minę, jakby coś
przyszło mu do głowy: — Skąd wiedziałeś, że Sam zaginął? Wczoraj...
— Pielęgniarki
plotkowały — wzruszyłem ramionami i zamknąłem usta.
Ojciec
patrzył na mnie przez kilka sekund i wyszedł, a ja miałem ochotę
strzelić się w łeb. Kłamstwa piętrzyły się i piętrzyły, a to
był dopiero począ-tek.
***
Sobota,
18 czerwca 2016, godzina 15:04
Z
perspektywy Daniela:
Po
obiedzie i licznych, bezowocnych próbach skontaktowania się z
Octa-vianem wyszedłem na dwór na umówione spotkanie z Meredith na
placyku zabaw. Dziewczyna jeszcze się nie zjawiła, toteż
spożytkowałem czas, huś-tając się i myśląc o wszystkich
kłamstwach wypowiedzianych u mnie w do-mu.
Ciążyło
mi to, że coraz bardziej oddalam się od taty, chociaż on sam się
o to prosił, ale jednak, świadomość, że go okłamuję dawała mi
się we znaki. Choć było gorąco, przeszły mnie ciarki po plecach.
Spojrzałem
na ekran telefonu i westchnąłem — Meredith spóźniała się już
ponad 10 minut. Chwilę potem podbiegła do mnie zdyszana. Nastolatka
mia-ła na sobie czarną bluzkę z dużym dekoltem z guzikami, którą
podwinęła sobie do łokci oraz dżinsowe białe szorty. Na jej
widok znacznie podskoczyło mi ciśnienie.
Meredith
spojrzała na mnie i pomiędzy nabieraniem powietrza wysapała:
— Już
jestem. Sorry za spóźnienie.
Uśmiechnąłem
się tylko i oboje podeszliśmy spacerkiem do stojącej nie-daleko
budki z lemoniadą.
— Jak
ci minął dzień? — zapytałem, podając jej duży kubek zimnego
napo-ju.
Wziąłem
też jeden dla siebie, zapłaciłem za oba i zaczęliśmy iść
chodni-kiem. Ciepły wiatr muskał nas po twarzach, a słońce mile
grzało.
— Dobrze
— mruknęła Meredith, ale widząc moją minę, parsknęła
śmie-chem. — No tak sobie. Moja starsza siostra ciągle mnie
wykorzystuje, a ja nie umiem się jej przeciwstawić...
— Nie
umiesz, czy nie chcesz? — zapytałem i po chwili zganiłem się w
myślach.
— Sama
nie wiem — westchnęła blondynka i wzięła łyk lemoniady. —
Cza-sami czuję się wręcz bezsilna. Mona wiecznie czegoś chce i
idzie po naj-mniejszej linii oporu, żeby to osiągnąć. Ja chyba po
prostu nie potrafię się postawić...
Nastolatka
zamilkła. Szliśmy w ciszy, a do mnie wreszcie coś dotarło —
Meredith była sierotą. Miała siostrę — z jej słów wynikało,
że wolałaby nie — ale straciła obojga rodziców w tak młodym
wieku. Widać było, że stara się trzymać, ale jest to coraz
trudniejsze.
— Jak
myślisz, czemu taka jest? — zapytałem nagle.
— Chciałabym
wiedzieć — wyznała Meredith ze smutkiem w głosie. — Nie zawsze
taka była. Jak byłyśmy małe, spędzałyśmy dużo czasu ze sobą,
ale potem coś się zmieniło. Odwróciła się ode mnie i zaczęła
dręczyć.
Z
oczu dziewczyny popłynęły łzy — ja i moje próby rozmowy z
dziewczy-nami, które potrafię tylko doprowadzić do
płaczu.
— Przepraszam,
nie chciałem — zacząłem, na co Meredith objęła mnie
ra-mionami.
Zaskoczony,
przez chwilę nie wiedziałem, co zrobić. W końcu sam ją ob-jąłem
i przytuliłem. Meredith załkała. Jej długie, jasne
włosy łaskotały mnie po twarzy i wydzielały niesamowity
zapach. Z każdą upływającą minutą robi-ło się coraz goręcej.
Nie
wiem, jak długo tak staliśmy przytuleni. Meredith uwolniła mnie z
uś-cisku i spojrzała na mnie wyraźnie zakłopotana.
— Przepraszam,
nie wiem, co mnie napadło.
— To
ja przepraszam — odparłem i dodałem: — Nie powinienem był
pytać.
Meredith
posłała mi delikatny uśmiech, przez co w jej policzkach zrobiły
się dołeczki. Dziewczyna wyglądała po prostu uroczo.
Na
moim czole pojawiły się kropelki potu, które szybko starłem.
Musiałem zrobić kilka długich wdechów, bo żal praktycznie lał
się z nieba. Meredith wachlowała się dłonią, ale na niewiele się
to zdało, bo bardzo pobladła.
— Jak
się czujesz? — patrzyłem na nastolatkę zaniepokojony. Kiedy nie
od-powiedziała, poradziłem, by napiła się lemoniady. Tak też
zrobiła i ode-tchnęła z ulgą. — Może pójdziemy do mnie? —
zaoferowałem. — Nie lubię chodzić po dworze w takim skwarze.
Meredith
zamrugała oczami i przytaknęła.
W milczeniu skręciliśmy
w ulicę prowadzącą do mojego domu. Wzdłuż niej rosły drzewa,
toteż mieliśmy sporo cienia i mogliśmy ochłonąć. Puste kubki
po lemoniadzie wyrzuciłem do mijanego przez nas kubła.
Moja
towarzyszka rozglądała się
z zainteresowaniem po okolicy, która tęt-niła życiem — słychać
było ćwierkanie ptaków, gaz odpalanego samochodu,
a nawet odgłosy jakieś kopulującej pary.
Śmialiśmy
się z tego jeszcze podchodząc pod drzwi. Zaprosiłem Meredith do
środka i poszliśmy do kuchni, by napić się czegoś zimnego.
Wyjąłem z lo-dówki sok jabłkowy, wziąłem z półki dwie szklanki
i zaprowadziłem dziew-czynę do mojego pokoju.
Uśmiechnęła się tylko, widząc wysprzątany pokój.
Lubię porządek, tyle wam powiem.
Meredith
podeszła do mojego biurka i spojrzała na małą tablicę korkową
nad nim wiszącą. Przyczepionych było do niej kilka zdjęć
przedstawiających moich przyjaciół i mnie. Na jednym byliśmy w
piątkę, Phoebe, Aria, Aaron, Zayn i ja —
siedzieliśmy w ogródku rodziców Aaron i piekliśmy kiełbaski przy
ognisku. Świetnie się wtedy bawiliśmy —
aż uśmiechnąłem się na wspomnie-nie tamtego dnia.
Spojrzałem na koleżankę i zauważyłem,
że jej uwagę przykuło inne zdję-cie.
Fotografia przedstawiała Ricky i mnie, kiedy
jeszcze byliśmy ra-zem — tuliliśmy się
do siebie, siedząc w altanie przy jej
domu. Mere-dith miała dziwny wyraz wypisany na
twarzy, wyglądała, jakby chcia-ła coś powiedzieć,
ale nie mogła.
— O
co chodzi? — zapytałem, odwracając się plecami
do biurka.
Blondynka otworzyła usta
i po chwili je zamknęła.
— Czy
wy... zerwaliście? — wskazała na zdjęcie z
Ricky.
Kiwnąłem
głową i usiadłem na łóżku. Nie chciałem o tym mówić i
Mere-dith najwyraźniej to wyczuła, bo nie pytała dalej.
Przez
długi czas siedzieliśmy w ciszy. W którymś momencie słowa same
wyszły z moich ust.
Opowiedziałem jej
praktycznie całe moje dotychczasowe życie — mówi-łem o
mamie, która mnie porzuciła, o tacie, który
tak naprawdę chyba nigdy mnie nie kochał, o moich
najlepszych przyjaciołach, Zaynie i Phoebe (nie wspominałem,
że ktoś ich porwał, a ja nie mam pojęcia, jak
ich odnaleźć), o Kyle'u i naszej bardzo trudnej relacji.
Mówiliśmy
o wielu innych sprawach, łatwych i trudnych, które trudno by-łoby
tutaj przytoczyć. Czas mijał, godzina upływała za godziną, a nam
nie kończyły się tematy do rozmowy.
Siedzieliśmy
na łóżku, potem leżeliśmy, rozmawiając. Jedliśmy przygoto-waną
przeze mnie kolację (bardzo dobre kanapeczki), oglądaliśmy film, a
konwersacja ciągnęła się w nieskończoność.
Ciąg
dalszy nastąpi...
Rozdział 4.3 w niedzielę 18 lutego o 18:00!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz