Piątek,
17 czerwca 2016, godzina 18:30
Od
prawie dwóch godzin (no dobra, od godziny i piętnastu minut)
próbo-wałem się skupić, ale dzięki wysiłkom Octaviana w ogóle
mi się to nie uda-wało. Członek Rady patrzył na mnie wyczekująco,
a ja zmarszczyłem brwi. Facet pewnie myślał, że jego obecność
mnie motywuje. No cóż, pozostawi-łem to bez komentarza.
Znajdowaliśmy
się na pustej plaży, siedząc naprzeciwko siebie na ciepłym piasku
i modląc się o cud. Tak już serio, Octavian wymyślił, że
otoczenie na-tury pomoże wykrzesać ze mnie magiczne zdolności.
Szczerze w to jednak wątpiłem, bo jak na razie, to udało mi się
unieść kilka centymetrów w po-wietrzu, a nie to było moim
zamierzeniem.
— To
nic nie da — jęknąłem po raz n-ty i wyrzuciłem ręce w górę.
— Stra-ciliśmy mnóstwo czasu i...
— I
co? — Octavian wykrzywił wargi. — Musisz uwierzyć w siebie, to
pod-stawa czegokolwiek.
— Łatwo
ci powiedzieć — burknąłem i skierowałem wzrok na wzburzone
fale. Wiatr szumiał mi we włosach, a chłodna morska bryza
łaskotała skórę twarzy. — To nie ty musisz odnaleźć swoich
przyjaciół, którą są nie wiadomo gdzie. To nie ty czujesz, że
grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo i to nie ty próbujesz poznać
drzemiące w tobie moce. Więc nie mów mi, proszę z łaski swojej,
że muszę uwierzyć w siebie. Jakbym tego nie wiedział.
— Skończyłeś?
— mężczyzna pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą w
o-czach. — Powiem ci jedno: nie ty pierwszy i ostatni znajdujesz
się w takiej sytuacji, kiedy życie ludzkie jest zagrożone.
Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest przestać myśleć o
sobie i skupienie się na rozwiązaniu problemu.
Otworzyłem
usta, ale nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Nie byłem z
tego powodu przeszczęśliwy, ale musiałem przyznać Octavianowi
rację — przynajmniej w tej jednej sprawie, dodałem w myślach dla
pocieszenia.
— No
dobra — westchnąłem, a członek Rady uśmiechnął się, widząc
moją zbolałą minę. — To jak mogę rozwiązać mój problem?
— Dobrze
by było spojrzeć w przyszłość — powiedział po dłuższej
chwili namysłu. — Przyznam, że osobiście tego nie popieram, bo
łatwo można po-paść w obłęd.
— Dlaczego?
— Ciągłe
zacieranie się czasoprzestrzeni, tracenie poczucia rzeczywistoś-ci,
to wszystko ma na ciebie wpływ. W którymś momencie możesz po
prostu mieć wizję, a będziesz święcie przekonany, że ten
samochód jedzie prosto na ciebie. Zeskoczysz na bok, a w
rzeczywistości przeskoczysz przez balu-stradę mostu. Taka sytuacja
miała już miejsce, więc...
— Boże
— wpatrywałem się w Octaviana z wybałuszonymi oczami. — To
chyba nie jest bezpieczne.
— Nie
jest — potwierdził mężczyzna. — Zależy oczywiście jak dla
kogo. Ty posiadasz bardzo silną aurę, więc...
— Zrobię
to — znowu przerwałem mu, kiedy chciał coś dopowiedzieć.
— Na
pewno? — członek Rady patrzył na mnie niepewnie.
— Tak
— odparłem, wiedząc że za moment się rozmyślę i zapytałem: —
Co powinienem robić?
— Zamknij
oczy — polecił, a ja podążałem za jego wskazówkami.
Otworzyłem
usta i wziąłem głęboki oddech, chcąc oczyścić umysł ze
wszystkich zbędnych myśli. Nie było to łatwe, ale w końcu mi się
udało i jedynym co słyszałem, był szum fal, wiatr targający mnie
za włosy i prze-latujące nad nami mewy.
Próbowałem
zobaczyć twarze Ricky, Phoebe oraz Zayna, ale one co rusz mi
umykały. Były blisko, a zarazem tak daleko, w jednej chwili na
wycią-gnięcie ręki, a w następnej całe mile dalej.
— To
się nie uda — szepnąłem i poczułem napływające mi do oczu
łzy. — Nie potrafię...
— Potrafisz
— oznajmił Octavian z siłą, która mnie zaskoczyła. — Nie
tylko potrafisz, twoja moc jest w tobie, jest częścią ciebie. To
ty decydujesz, jak z niej korzystać i kiedy.
Wciąż
pogrążony w ciemności, zmusiłem swoje usta do uśmiechu. Głos
członka Rady był spokojny, ale zawartych było w nim wiele emocji.
Męż-czyzna naprawdę chciał mi pomóc.
Gdy
tylko o tym pomyślałem, zamajaczył mi przed oczami pewien obraz.
Granatowe
niebo zasnute było gęstymi chmurami, światło księżyca nie było
w stanie się przez nie przebić. Stałem na plaży, ale poza mną
nikogo na niej nie było. W oddali widziałem zarys jaskini, w której
musiały przebywać Ricky i Phoebe. Chciałem tam pobiec, ale nie
byłem w stanie się poruszyć. Tak więc nie ruszyłem wtedy nawet
palcem, kiedy zobaczyłem nadbiegającą z daleka postać. Próbowałem
dostrzec jej twarz, ale była ona rozmazana. Dopiero, gdy przebiegała
obok mnie, w szoku rozpoznałem w niej siebie.
Przyszły
ja skierował się do jaskini, ale nie zobaczyłem, czy do niej
do-biegł, gdyż oślepił mnie rozbłysk nienaturalnego światła.
Znowu
znajdowałem się na plaży, ale tym razem było jakoś inaczej,
jaś-niej. Owszem, też był wieczór, ale byłem pewny, że to
zupełnie inna wizja.
Przy
wejściu do jaskini stała jakaś wysoka dziewczyna, ale jej twarz
skry-ta była przez jasne włosy. Kogoś mi przypominała, ale nie
potrafiłem po-wiedzieć, kogo. Mój wzrok przykuło wtedy coś
innego.
Kilka
metrów od brzegu na piasku ktoś leżał. Skupiłem wzrok i ku
zgrozie stwierdziłem, że to nieruchome Ricky i Phoebe. Miałem
nadzieję, że są tylko nieprzytomne, ale rozum podpowiadał coś
zupełnie innego.
Z
krzykiem otworzyłem oczy i zobaczyłem zaniepokojonego Octaviana.
Mężczyzna dał mi trochę czasu na ochłonięcie i zapytał o to,
co udało mi się ujrzeć. Opisałem mu wszystko najdokładniej jak
się dało i zapewniłem, że pierwsza wizja nie ma dla nas teraz
znaczenia, gdyż była zbyt odległa.
— To
tą drugą powinniśmy się martwić — oznajmiłem, wpatrując się
w o-cean. — To ma się wydarzyć już niedługo, jestem tego pewien. Ricky i
Phoebe... One...
Zabrakło
mi słów. One nie mogą umrzeć, powiedziałem sobie w myślach, nie
mogą!
— Nie mamy
więc dużo czasu — westchnął Octavian i obaj wstaliśmy,
otrze-pując się z piasku. — Skupmy się na tym, co potrafisz.
Zaczniemy od teleki-nezy.
— Okej — powiedziałem
cicho.
Ćwiczyłem
do późna i
skonany znalazłem się w swoim łóżku około 1 w nocy.
***
Troszkę
wcześniej:
Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 17:56
— Richardzie,
masz chwilę czasu?
Ojciec
Daniela pokiwał głową i dołączył do szeryf Bynes.
— Mam
bardzo złe wieści — zaczęła kobieta i oboje dorośli usiedli w
o-pustoszałym szpitalnym bufecie. — Rodzice Sama Collinsa zostali
zamordo-wani.
— Co
takiego?! — wykrzyknął zaskoczony Swanson. — Ale co się stało?
Kto to zrobił?
— Nie
mam zielonego pojęcia — westchnęła pani szeryf, opierając się
łokciem na stoliku. — Podobno zostali pogryzieni przez węże i do
pewnego stopnia skonsumowani.
Richard
drgnął na dźwięk słowa „węże”, ale słuchał dalej.
— Ich
ciała, a raczej to co z nich zostało, było umieszczone w składziku
na miotły w ich własnym domu. Przychodzę z tym do ciebie, ponieważ
mówiłeś wcześniej, że to Daniel i jakaś jego koleżanka
znaleźli Sama i Maddie. Nie mówili, że widzieli coś podejrzanego?
Cokolwiek, co mogłoby pomóc?
— Daniel
mówił coś o wielkich wężach — odparł mężczyzna z niechęcią
na wspomnienie utarczki słownej z najstarszym synem. — Nic poza
tym, bo się kłóciliśmy. Jak zwykle zresztą.
Szeryf
Bynes uśmiechnęła się krzywo.
— Rozumiem.
— Wiadomo
już coś o Samie? Macie jakieś ślady?
— No
właśnie nic nie mamy — jęknęła mama Angeliki. — Nic, a nic.
Nie ma żadnych śladów, że Sam opuścił szpital albo , że ktoś
go uprowadził. Jednym słowem dupa.
Richard
nie skomentował słów kobiety.
— Teraz
jeszcze zaginęła Ricky Howard i już naprawdę nie wiem, co robić.
To jest jakaś epidemia.
— Jak
to Ricky zaginęła? — wzmianka o byłej dziewczynie Daniela
wstrząs-nęła mężczyzną.
— Jej
brat przyszedł na posterunek i zgłosił jej zaginięcie. Wysłałam
eki-pę, ale jak na razie żadnych śladów.
Richard
nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Za dużo rzeczy
na raz, przeszło mu przez myśl.
— Czy
mogłabym porozmawiać z Maddie?
Pytanie
szeryf Bynes ocuciło mężczyznę.
— Ale
po co?
— Żeby
powiedziała mi, co się wydarzyło w domo Collinsów. Każda
infor-macja może mi pomóc rozwiązać tę sprawę.
— Maddie
ma 14 lat — zaczął Richard. — Ona... ja jej nie powiedziałem o
zaginięciu Sama.
Kobieta
spojrzała na Swansona z uniesionymi brwiami, a wtedy do bufetu
wpadła zdyszana dziewczyna.
— Tu
jesteś — wycedziła Maddie i podeszła do pary siedzącej przy
stoliku. — Gdzie jest Sam? Co się dzieje? Czemu mi nie
powiedziałeś, że Sam zaginął? — Czternastolatka wyrzucała
słowa z ust z szybkością torpedy.
— Nie
chciałem cię niepokoić — odparł Richard słabo. — Co tu w
ogóle ro-bisz? Kto pozwolił ci opuścić salę?
— Pielęgniarka,
którą wezwałam. Zapytałam ją o stan Sama, a ona tylko odwróciła
wzrok i mruknęła coś o jego zniknięciu. Możesz mi to wyjaśnić?!
Richard
dostrzegł w oczach Maddie strach i ból. Mężczyzna wziął głęboki
oddech i przytulił córkę.
— Przepraszam.
Myślałem, że tak będzie lepiej. Nie wiedziałem, jak mam ci o tym
powiedzieć. Poza tym nie wiemy więcej, niż ty. Policja nie
znalazła na razie żadnych śladów, ale są na tropie, prawda,
Susan?
Kobieta
przewróciła oczami i kiwnęła głową.
— Chodź
— szepnął Richard do córki. — Pani szeryf ma ręce pełne
roboty.
— Zaczekajcie
— poprosiła mama Angeliki. — Maddie, możesz mi powie-dzieć, co
pamiętasz z tamtej nocy?
Czternastolatka
zacisnęła wargi i cicho odpowiedziała:
— Poszłam
do domu Sama, jak się umówiliśmy — widząc spojrzenie ojca,
parsknęła: — No nie patrz tak na mnie, nie robiliśmy nic złego.
Siedzieliśmy w salonie, oglądaliśmy film i usłyszeliśmy jakieś
hałasy. Nagle zgasły wszyst-kie światła i pamiętam, jak bardzo
się przestraszyłam. Sam powiedział, że-bym się nie bała, bo
tylko wyskoczyły korki, ale czułam, że dzieje się coś złego.
Zrobiło się okropnie zimno, choć noc była ciepła. Słyszeliśmy
jakieś krzyki, ale baliśmy się ruszyć. W końcu poszliśmy na
górę. Było ciemno i ciągle się o coś potykałam, aż w końcu...
Maddie
przerwała i zadrżała. Richard spojrzał na nią z niepokojem, a
pani szeryf pogłaskała ją po ramieniu.
— Aż
w końcu? — zapytała zachęcająco.
— Aż
w końcu coś dużego owinęło mi się wokół nogi. Przewróciłam
się i wpadłam na Sama. Coś syknęło mi koło ucha i zrozumiałam,
że to wąż. Zaczął mnie gdzieś ciągnąć. Krzyczałam, wołałam
Sama, ale nie słyszałam odzewu. Bałam się, że coś mu się
stało, że ten wąż go ugryzł. Potem chyba zemdlałam. Pamiętam,
że to Daniel nas uratował. Zabrał nas stamtąd z tą dziewczyną,
taką ładną blondynką. Zamówili taksówkę i przyjechaliśmy
tutaj do szpitala.
Maddie
zakończyła swoją opowieść i na jej twarzy zagościła ulga, że
w końcu to z siebie wyrzuciła.
— Czy
rodzice Sama już wrócili? — zapytała dziewczynka panią szeryf.
Kobieta
zamarła i odwróciła wzrok. Z bólem serca nie powiedziała o ich
zabójstwie:
— Nie,
nie mamy na razie z nimi żadnego kontaktu.
Czternastolatka
kiwnęła głową. Richard podziękował pani szeryf bez słów i
razem z córką poszli na ich oddział.
Ciąg
dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz