Music

niedziela, 18 lutego 2018

Rozdział 4.3

Sobota, 18 czerwca 2016, godzina 22:59
Od 2,5 godzin Mona charczała, krztusiła się i dusiła, choć nadmorskie po-wietrze było pełne zdrowego jodu. Wciąż uwięzione w niewidzialnych klat-kach Phoebe i Ricky przypatrywały się w jej w zaskoczeniu, a po dłuższym czasie z poczuciem mściwej satysfakcji.
Wreszcie ma za swoje — szepnęła Phoebe z zadowoleniem w głosie. — Ciekawe tylko, co jej...
Ricky nic nie powiedziała, bo sama chciałaby wiedzieć. W jednej chwili Mona przechadzała się po jaskini, przechwalając się, że już niedługo uwolni się ze swojego więzienia, a w drugiej coś jakby stanęło jej w gardle i sza-tynka nie mogła nabrać świeżego powietrza. Zaczęła się krztusić, w którymś momencie przewróciła się na ostre kamienie i wpadła w konwulsje.
Rozległy się kroki i kiedy Meredith przekroczyła próg komnaty, problemy Mony natychmiast ustały. Dziewczyna odkaszlnęła, odetchnęła z ulgą i z nie-nawiścią spojrzała na siostrę.
Chcesz mnie zabić?!
Blondynka z zamkniętymi ustami pokiwała głową, na co Mona wykrzywiła wargi.
Suka! — wycedziła, z trudem podnosząc się z ziemi. — O, nie! — Jęknę-ła, widząc wielkie dziury na łokciach w swojej bluzce. — To była moja ulu-biona! — Zacisnąwszy pięści i posyłając siostrze złowrogie spojrzenia, wark-nęła: — Nigdy więcej tego nie rób, przecież wiesz, jak działa czar.
Przykro mi — mruknęła Meredith radosnym tonem, na co Mona popa-trzyła na nią podejrzliwie.
Co ty knujesz?
Nic — odparła blondynka i uśmiechnęła się do swoich myśli.
Mona prychnęła, ruszyła w stronę wyjścia i przechodząc obok siostry, po-pchnęła ją mocno na ścianę. Zaskoczona Meredith jęknęła pod wpływem zderzenia z zimnym kamieniem.

Po opuszczeniu mrocznej jaskini Mona zobaczyła mroczny nieboskłon i westchnęła:
W kółko to samo. Ciągle ten księżyc i gwiazdy. Czy na tej planecie nie ma nic nadzwyczajnego?
Z cierpiętniczą miną stawiała kolejne kroki, zanurzając stopy w chłodna-wym piasku. Porywisty wiatr smagał ją po twarzy, a szum oceanu przypomi-nał o odebranej niegdyś wolności. W którymś momencie skręciła w lewo i za-głębiła się w gęstwinę. Otoczyły ją wysokie sosny, modrzewie i inne drzewa iglaste, których nazw nie mogła sobie przypomnieć. Okryła ją nagła cisza przerywana odgłosami nocnego życia. W górze buszowało ptactwo szukające pożywienia, w dole tymczasem co jakiś czas słychać było łamane gałęzie i uciekające zwierzęta.
Przynajmniej one wiedzą, że powinny się bać, westchnęła Mona w myś-lach.
Zatrzymała się, bo jakiś dźwięk przykuł jej szczególną uwagę. Przez kilka sekund nasłuchiwała, aż usłyszała go ponownie. Gdzieś w pobliżu dzwonił ko-muś telefon. Oczy szatynki zalśniły z podniecenia. Kolacja...
Podążyła w odpowiednim kierunku i minąwszy sosnę o wyjątkowo grubym pniaku, zobaczyła rozbity namiot, z którego tańczące po okolicy światło la-tarki przecinało wszechobecną ciemność.
Mona podkradła się bliżej, każdy krok stawiała bezgłośnie, a z każdym ko-lejnym coraz lepiej słyszała rozmawiającą w namiocie parę.
Nie żartuj sobie, kochanie — powiedział młody mężczyzna. — Nie tylko ja tak mówię. Moja mama...
A ty znowu — parsknęła kobieta i zaczęła się śmiać. — Nie, nie będzie-my się kłócić o twoją kochaną mamę.
To ma być sarkazm? — żachnął się facet i sam się zaśmiał. — Moja mama naprawdę jest kochana.
Musi być, skoro jej syn jest taki kochany — szepnęła kobieta, a Mona wystawiła język i parsknęła do siebie:
Och, okropne.
Przez nieuwagę nadepnęła na gałązkę i para w namiocie ucichła.
Słyszałeś? — szepnął kobiecy głos. — Jestem pewna, że coś słyszałam.
Ja też — odparł mężczyzna i wstał. — Sprawdzę.
Bądź ostrożny — poprosiła kobieta, a Mona uśmiechnęła się drapieżnie.
Na to już trochę za późno.
Mężczyzna rozpiął namiot, wystawił głowę i rozejrzał się. Jego uwagę zwróciła śliczna szatynka mrugająca do niego lewym okiem. Pomachała do niego dłonią, a ten niczym w transie opuścił namiot i zaczął ku niej kroczyć.
Kevin — zawołała kobieta. — Co tam jest? Dokąd idziesz?
Kevin jej nie odpowiedział. Podszedł do Mony, która patrzyła na niego twarzą jego dziewczyny.
Jesteś taka piękna, kochanie — westchnął rozmarzony mężczyzna.
Wiem — odparła Mona od niechcenia.
Moc Głosu działała bez zarzutu, siostra Meredith uśmiechnęła się do sie-bie. Wtedy z namiotu wyszła dziewczyna Kevina i na widok swojego chłopaka z inną wrzasnęła:
Co to ma być?!
To ty, Harriet? Gdzie jesteś, kochanie?
Tutaj! — krzyknęła kobieta i zaczęła przybliżać się do Kevina stojącego przy Monie.
Tutaj jestem — rzekła Mona, całując mężczyznę w usta.
Kevin zadrżał i odwzajemnił pocałunek. Harriet zamarła ze łzami w o-czach, na co Mona zaśmiała się upiornie.
Zdejmij koszulkę — rozkazała, a Kevin od razu wykonał polecenie. — Oprzyj się o drzewo.
Harriet ruszyła do przodu, a wtedy Mona odepchnęła ją z nieludzką siłą na ziemię. Kobieta krzyknęła i uderzyła głową o piaskowe podłoże, aż zawi-rowało jej przed oczami. Przez chwilę walczyła z bólem i kiedy otworzyła oczy, po prostu nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Kevin stał spokojnie opar-ty o drzewo, a Mona całowała go po nagim torsie.
Szatynka wyczuła na sobie wzrok Harriet, bo zdecydowała się rozpocząć prawdziwe show. Spojrzała na swoje paznokcie, które już przekształciły się w ostre pazury i przejechała nimi po ciele Kevina. Krew pojawiła się w miej-scach, w których Mona dotknęła mężczyzny, a ten nie wydał z siebie najcich-szego dźwięku. Po prostu stał i patrzył rozmarzonym wzrokiem w przestrzeń.
Kevin! — krzyknęła Harriet z przerażeniem w głosie. — KEVIN!!!
On cię nie słyszy — oznajmiła Mona z uśmiechem. — Nie ma sensu nisz-czyć sobie strun głosowych, wiesz? Choć w sumie i tak za długo z nich nie pokorzystasz, więc krzycz sobie do woli.
Kevin!!! — kobieta ponowiła wołanie i spróbowała się podnieść, ale za-kręciło jej się w głowie.
Kevin! — przedrzeźniała Mona. — Kevin, och, Kevin.
Potwór — wysapała Harriet, a szatynka roześmiała się:
Jakiego jeszcze nigdy nie widziałaś!
Po tych słowach jej twarz zbliżyła się niebezpiecznie blisko krocza Kevi-na. Harriet zachłysnęła się powietrzem, a Mona zachichotała.
Kevin wrzasnął tak głośno, że Harriet mimowolnie odskoczyła. Mona odsu-nęła głowę, a Harriet wybałuszyła oczy ze strachu i sama krzyknęła. Z brzu-cha mężczyzny ściekała krew, a na wierzchu zamiast skóry widoczne było mięso.
Delicje — oznajmiła Mona i zbliżyła zakrwawioną dłoń do Harriet. — Chcesz liza?
Kobieta nie zdążyła odpowiedzieć, bo siostra Meredith z powrotem wgryz-ła się w Kevina. Mężczyzna krzyczał, darł się wniebogłosy, ale nie ruszył się z miejsca, bo Głos Mony pozbawiał go wolnej woli.
Zostaw go, robisz mu krzywdę, świrusko!!! — wrzasnęła Harriet z twa-rzą zalaną łzami.
Serce biło jej jak szalone, a po plecach przechodziły dreszcze.
Przecież o to chodzi — parsknęła Mona, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem. — Poza tym nie... nazywaj mnie... świruską!
A potem Harriet zobaczyła już tylko ciemność.

***

Sobota, 18 czerwca 2016, godzina 23:10
O jakim czarze ona mówiła? — zapytała cicho Ricky, kiedy tylko Mona zniknęła na zewnątrz.
Phoebe spojrzała zaskoczona na przyjaciółkę, na co tamta wzruszyła ra-mionami.
Meredith westchnęła, przemierzyła jaskinię i zapaliła wiszącą przy ścianie jedną z pochodni. Potem usiadła na zimnych kamieniach z metr od dziew-czyn, przed ścianą niewidzialnej klatki Ricky. Dzięki płonącemu ogniu nasto-latki doskonale widziały twarz siostry Mony.
Blondynka przez chwilę nic nie mówiła, w końcu jednak spojrzała to na jedną, to na drugą dziewczynę i cichym głosem powiedziała:
Ona mówiła o czarze spętania. Mona i ja — Meredith przerwała i spoj-rzała na swoje dłonie. — Wiele lat temu zostałyśmy przeklęte.
Ricky podniosła wzrok znad kolan i zapytała:
Przez kogo?
Przez grupę potężnych czarodziejów. Byli młodzi, w podobnym wieku, co wy dwie, ale na tyle potężni, że zdołali nas tu uwięzić.
Phoebe zmarszczyła brwi na słowa w podobnym wieku. To brzmiało tak, jakby...
Ile macie lat?
Blondynka spojrzała na nią.
Powiedziałaś w podobnym wieku, co wy dwie. To tak, jakbyś była od nas nie wiadomo, o ile starsza, a przecież wyglądasz, jakbyś miała z siedem-naście, osiemnaście lat.
Bo tyle mam — oznajmiła Meredith. — Z biologicznego punktu widzenia, oczywiście. Od dawna przestałam liczyć, w jakim jestem wieku w ludzkich latach. — Zamilkła, gdy zobaczyła, jak Phoebe się wzdryga.
To czym jesteś? — spytała Ricky szeptem.
Nastolatka nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź, ale zwyciężyła ciekawość.
Meredith nie odpowiedziała od razu, siedziała tylko z zaciśniętymi warga-mi i wpatrywała się w ścianę. Po kilku długich minutach ciszy odparła:
Nie jestem człowiekiem i nigdy nim nie byłam. Jestem... Jestem Syre-ną.
Ricky zamrugała kilka razy, nie będąc pewną, że dobrze usłyszała. Tym-czasem Phoebe chrząknęła i zapytała: — Taką Syreną z mitologii greckiej? Z rybim ogonem i taką, która ściąga płynące statki na skały, by się o nie rozbiły?
Też — odpowiedziała blondynka z zamkniętymi oczami. — Taką, która żyje wiecznie i swoim Głosem rządzi pospólstwem. Taką, która by zachować swoje piękne rysy, staje się bezwzględnym kanibalem. Taką, której wszyscy się boją, by nie poraziła ich urodą i na koniec dnia nie pożarła. Taką, która jest potworem.
Z oka Meredith wypłynęła łza, ale dziewczyna szybko ją starła.
Pierwsza odezwała się Ricky:
Czyli wy naprawdę żywicie się ludźmi... — to nie było pytanie.
Meredith kiwnęła głową i dodała:
Tak, ja też to robię, czy raczej robiłam. Kiedyś, dawno, dawno temu drogi, którymi chodziłam, spływały krwią niewinnych. Kiedy byłam w pobliżu — blondynka westchnęła cicho przez łzy. — Nikt nie czuł się bezpieczny. Zabiłam wiele istnień...
Teraz już nie zabijasz? — przerwała Phoebe.
Nie i wiem, czemu pytasz — odrzekła Meredith. — Nie postarzałam się w żaden sposób, odkąd zostałam spętana. Nie wiem, czemu, ale to pewnie ja-kiś efekt czaru. Nie znam się na magii, jako takiej, więc...
Ale Mona potrafi kontrolować wodę, posiada Głos. Ty też tak masz, tak? To nie jest magia? — W głosie Phoebe było słychać szczerze zaciekawienie.
Tak, ja też mam podobne zdolności. Nie potrafię z nich korzystać w takim samym stopniu, jak moja siostra, ale tak. Możesz to nazywać magią, jeśli chcesz, ale to są i zawsze były po prostu wrodzone zdolności mojego gatunku.
Gatunku? — wtrąciła Ricky. — To znaczy, że jest was więcej?
Całe ławice. Pływamy tylko w oceanach, bo są najrozleglejsze i jest najmniejsze prawdopodobieństwo wykrycia przez ludzi. Tęsknię za tym. Za wodą i...
Meredith zatonęła we własnych wspomnieniach.
Phoebe i Ricky wymieniły spojrzenia.
Myślisz, że nam pomoże? — zapytała pierwsza, na co druga mruknęła:
Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć... Hej, Meredith!
Blondynka zamrugała i spojrzała na Ricky, a ta zapytała:
Z twoich rozmów z siostrą wynika, że niezbyt się dogadujecie...
To mało powiedziane — podchwyciła Phoebe i kontynuowała: — Dlacze-go tak się kłócicie? Prawie za każdym razem, jak jesteście w jednym po-mieszczeniu, wyglądacie, jakbyście miały rzucić się sobie do gardeł. Czy to ma jakiś związek z nami? — Wskazała na siebie i przyjaciółkę.
Meredith zacisnęła wargi i posłała Jenkins krzywe spojrzenie. Nastolatka zadrżała i pomyślała, że może jednak przeholowała. Blondynka odpowiedzia-ła jednak normalnym głosem, może lekko zniecierpliwionym: — Nie pamię-tam odkąd, ale Mona cały czas próbuje przekonać mnie do powrotu do... kanibalizmu, a ja nie chcę, naprawdę nie chcę. Przeraża mnie myśl, że mogłabym znowu kogoś skrzywdzić... Odpowiadając na twoje drugie py-tanie, tak, ma. Od dłuższego czasu próbuję przekonać Monę, by was puściła, ale ona uparła się na ten rytuał.
O co w nim chodzi? — zapytała Phoebe, a ciszej dodała: — Poza częścią, w której Ricky i ja lądujemy u niej na talerzu.
Mona chce — zaczęła Meredith, ale nagle zakrztusiła się i zamarła.
Wszystko w porządku? — spytała Ricky, choć bez szczególnego zaintere-sowania.
Nie wiedzieć, czemu, ale cała ta rozmowa z Meredith nieszczególnie jej się podobała.
Nie mogę tego powiedzieć — szepnęła blondynka, a na szyi zapulsowała jej żyła. — Mona mi zakazała.
Co? Ale jak to? — zapytała Phoebe, a Ricky wpatrywała się uważnie w Meredith.
Użyła Głosu — odparła Syrena cicho. — Nie pozwoliła mi...
Sama też możesz z niego korzystać — przypomniała Howard. — Nie ro-zumiem, jak ona mogła rozkazać ci...
Jest silniejsza, niż ja, dużo silniejsza — jęknęła Meredith. — Mona żywi się ludźmi, ich mięsem, ono ją wzmacnia. Może robić rzeczy, o których zwykłym Syrenom nawet się nie śniło.
Zwykłe Syreny — prychnęła Ricky, ale siostra Mony nie zwróciła na to uwagi.
Pomożesz nam? — przerwała im Phoebe zdecydowanie. — Pomożesz nam się stąd wydostać?
Przez chwilę Meredith nie odpowiadała, kuliła się tylko z bólu. W końcu podniosła głowę i kiwnęła nią lekko.
Spróbuję, ale to nie będzie łatwe.

Ciąg dalszy nastąpi...
Rozdział 4.4 w niedzielę 4 marca o 18:00!

czwartek, 8 lutego 2018

Rozdział 4.2

Sobota, 18 czerwca 2016, godzina 1:01; 1:27; 1:55; 2:19; 2:42; 3:00
Z perspektywy Daniela:

Nie potrafię zliczyć, ile już razy przewróciłem się z boku na bok, ale mo-gę zapewnić, że o wiele za dużo.
Z westchnieniem zmieniłem pozycję, ale na nic się to zdało, nadal było mi niewygodnie.
— Jezu — wycedziłem cicho i ułożyłem się na wznak.
W pokoju było dosyć jasno. Światła jadących aut przesuwały się po sufi-cie, ale nie to mnie dekoncentrowało. Trudno mi nawet stwierdzić, co to by-ło — po prostu od niepamiętnych czasów cierpiałem na upierdliwą bezsen-ność, ale już na pewno o tym wspominałem, więc nie będę zagłębiał się w szczegóły.
Świeże powietrze też nie pomagało. Otworzyłem okna na całą szerokość przed 2 w nocy, ale najwyraźniej to nie tlenu mi brakowało.
Moje myśli ciągle błądziły przy Zaynie, Phoebe i oczywiście Ricky. Miałem nadzieję, że nic im nie jest, że wytrzymują.
— Trzymajcie się — szepnąłem w ciemność. — Znajdę was, obiecuję.
Leżenie na plecach również zaczęło mi przeszkadzać, więc przewróciłem się na prawy bok. Przed oczami miałem stare, brązowe panele, których wi-dok wywołał nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Już dawno nie rozmyślałem o tym, co mam, a czego nie. Powiedzieć, że pogodziłem się z niesprawiedliwością losu byłoby dużym niedopowiedze-niem, ale byłem chyba na dobrej drodze. Dobra, nie będę ściemniał. Nadal czułem się beznadziejnie w tej materii.
Nie wiem, kiedy, ale w końcu udało mi się zasnąć.

***

Sobota, 18 czerwca 2016, godzina 13:11
Z perspektywy Daniela:
Obudziły mnie jakieś krzyki. Otworzyłem oczy i podniosłem się z łóżka z głośnym ziewnięciem. Akurat wtedy do pokoju wpadł Richard, patrząc na mnie gniewnie:
— Gdzieś ty wczoraj był?! Wydzwaniałem do ciebie, jak głupi, ale ty oczy-wiście nie raczyłeś odebrać!
Zmarszczyłem czoło, bo nie wiedziałem, o co mu chodzi. Mrugając i po raz kolejny ziewając, wziąłem do ręki mój telefon, i rzeczywiście, wieczo-rem ojciec dzwonił do mnie kilkanaście razy. Spojrzałem na niego i odpar-łem:
— Przepraszam, miałem wyciszony telefon. Coś się stało?
Oprócz tego, że moi przyjaciele zaginęli, dodałem w myślach.
— Gdzie byłeś? — Richard ponowił pytanie.
— Kiedy? — zapytałem, a twarz taty poczerwieniała ze złości.
— Wczoraj. Wieczorem. Gdzie byłeś?
Udałem, że się zastanawiam. Co miałem mu powiedzieć — że długi czas siedziałem na plaży, poszukując natchnienia i wewnętrznych mocy? Chyba raczej nie...
— Spacerowałem.
— Spacerowałeś? — wycedził ojciec, jakby to było przekleństwo.
Westchnąłem.
— Powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
— Wiesz, że rodzice Sama Collinsa nie żyją?
To pytanie zbiło mnie z pantałyku. Moja mina musiała to wyrazić, bo oj-ciec lekko się rozchmurzył.
— Susan mi powiedziała — oznajmił Richard i dodał z sarkazmem: — Wie-działbyś o tym, gdybyś odbierał telefony.
Zmrużyłem oczy i nic nie powiedziałem. W rzeczywistości wiedziałem o ich śmierci od wieczoru, kiedy znalazłem się w ich domu. Zdziwiony byłem tylko tym, że policja tak późno się za to zabrała.
— A wiesz, że Ricky Howard zaginęła? Jej brat zgłosił wczoraj jej zagi-nięcie...
Ojciec chyba coś jeszcze mówił, ale nie docierała do mnie reszta jego słów. Boże, pomyślałem, Nathan! Miałem ochotę udusić go gołymi rękami. Tak, wiem, bał się o siostrę, ale jak ja teraz mam szukać jej, Phoebe i Zay-na, który jest nie wiadomo gdzie, mając na karku panią szeryf i policję.
— Nic nie powiesz? — ojciec wpatrywał się we mnie przenikliwie. — Nie wydajesz się być zszokowany...
Cóż mogłem rzec.
— Nathan tu był i mi o tym powiedział — odparłem zgodnie z prawdą.
Richard kiwnął głową, zaskoczony. Już miał wychodzić, kiedy zapytałem:
— Jak tam Maddie?
Tata odwrócił się i westchnął:
— Lepiej. Wczoraj dowiedziała się o zniknięciu Sama i była na mnie zła, że jej o tym nie powiedziałem... — Richard zrobił minę, jakby coś przyszło mu do głowy: — Skąd wiedziałeś, że Sam zaginął? Wczoraj...
— Pielęgniarki plotkowały — wzruszyłem ramionami i zamknąłem usta.
Ojciec patrzył na mnie przez kilka sekund i wyszedł, a ja miałem ochotę strzelić się w łeb. Kłamstwa piętrzyły się i piętrzyły, a to był dopiero począ-tek.

***

Sobota, 18 czerwca 2016, godzina 15:04
Z perspektywy Daniela:

Po obiedzie i licznych, bezowocnych próbach skontaktowania się z Octa-vianem wyszedłem na dwór na umówione spotkanie z Meredith na placyku zabaw. Dziewczyna jeszcze się nie zjawiła, toteż spożytkowałem czas, huś-tając się i myśląc o wszystkich kłamstwach wypowiedzianych u mnie w do-mu.
Ciążyło mi to, że coraz bardziej oddalam się od taty, chociaż on sam się o to prosił, ale jednak, świadomość, że go okłamuję dawała mi się we znaki. Choć było gorąco, przeszły mnie ciarki po plecach.
Spojrzałem na ekran telefonu i westchnąłem — Meredith spóźniała się już ponad 10 minut. Chwilę potem podbiegła do mnie zdyszana. Nastolatka mia-ła na sobie czarną bluzkę z dużym dekoltem z guzikami, którą podwinęła sobie do łokci oraz dżinsowe białe szorty. Na jej widok znacznie podskoczyło mi ciśnienie.
Meredith spojrzała na mnie i pomiędzy nabieraniem powietrza wysapała:
— Już jestem. Sorry za spóźnienie.
Uśmiechnąłem się tylko i oboje podeszliśmy spacerkiem do stojącej nie-daleko budki z lemoniadą.
— Jak ci minął dzień? — zapytałem, podając jej duży kubek zimnego napo-ju.
Wziąłem też jeden dla siebie, zapłaciłem za oba i zaczęliśmy iść chodni-kiem. Ciepły wiatr muskał nas po twarzach, a słońce mile grzało.
— Dobrze — mruknęła Meredith, ale widząc moją minę, parsknęła śmie-chem. — No tak sobie. Moja starsza siostra ciągle mnie wykorzystuje, a ja nie umiem się jej przeciwstawić...
— Nie umiesz, czy nie chcesz? — zapytałem i po chwili zganiłem się w myślach.
— Sama nie wiem — westchnęła blondynka i wzięła łyk lemoniady. — Cza-sami czuję się wręcz bezsilna. Mona wiecznie czegoś chce i idzie po naj-mniejszej linii oporu, żeby to osiągnąć. Ja chyba po prostu nie potrafię się postawić...
Nastolatka zamilkła. Szliśmy w ciszy, a do mnie wreszcie coś dotarło — Meredith była sierotą. Miała siostrę — z jej słów wynikało, że wolałaby nie — ale straciła obojga rodziców w tak młodym wieku. Widać było, że stara się trzymać, ale jest to coraz trudniejsze.
— Jak myślisz, czemu taka jest? — zapytałem nagle.
— Chciałabym wiedzieć — wyznała Meredith ze smutkiem w głosie. — Nie zawsze taka była. Jak byłyśmy małe, spędzałyśmy dużo czasu ze sobą, ale potem coś się zmieniło. Odwróciła się ode mnie i zaczęła dręczyć.
Z oczu dziewczyny popłynęły łzy — ja i moje próby rozmowy z dziewczy-nami, które potrafię tylko doprowadzić do płaczu.
— Przepraszam, nie chciałem — zacząłem, na co Meredith objęła mnie ra-mionami.
Zaskoczony, przez chwilę nie wiedziałem, co zrobić. W końcu sam ją ob-jąłem i przytuliłem. Meredith załkała. Jej długie, jasne włosy łaskotały mnie po twarzy i wydzielały niesamowity zapach. Z każdą upływającą minutą robi-ło się coraz goręcej.
Nie wiem, jak długo tak staliśmy przytuleni. Meredith uwolniła mnie z uś-cisku i spojrzała na mnie wyraźnie zakłopotana.
— Przepraszam, nie wiem, co mnie napadło.
— To ja przepraszam — odparłem i dodałem: — Nie powinienem był pytać.
Meredith posłała mi delikatny uśmiech, przez co w jej policzkach zrobiły się dołeczki. Dziewczyna wyglądała po prostu uroczo.
Na moim czole pojawiły się kropelki potu, które szybko starłem. Musiałem zrobić kilka długich wdechów, bo żal praktycznie lał się z nieba. Meredith wachlowała się dłonią, ale na niewiele się to zdało, bo bardzo pobladła.
— Jak się czujesz? — patrzyłem na nastolatkę zaniepokojony. Kiedy nie od-powiedziała, poradziłem, by napiła się lemoniady. Tak też zrobiła i ode-tchnęła z ulgą. — Może pójdziemy do mnie? — zaoferowałem. — Nie lubię chodzić po dworze w takim skwarze.
Meredith zamrugała oczami i przytaknęła.
W milczeniu skręciliśmy w ulicę prowadzącą do mojego domu. Wzdłuż niej rosły drzewa, toteż mieliśmy sporo cienia i mogliśmy ochłonąć. Puste kubki po lemoniadzie wyrzuciłem do mijanego przez nas kubła.
Moja towarzyszka rozglądała się z zainteresowaniem po okolicy, która tęt-niła życiem — słychać było ćwierkanie ptaków, gaz odpalanego samochodu, a nawet odgłosy jakieś kopulującej pary.
Śmialiśmy się z tego jeszcze podchodząc pod drzwi. Zaprosiłem Meredith do środka i poszliśmy do kuchni, by napić się czegoś zimnego. Wyjąłem z lo-dówki sok jabłkowy, wziąłem z półki dwie szklanki i zaprowadziłem dziew-czynę do mojego pokoju.
Uśmiechnęła się tylko, widząc wysprzątany pokój. Lubię porządek, tyle wam powiem.
Meredith podeszła do mojego biurka i spojrzała na małą tablicę korkową nad nim wiszącą. Przyczepionych było do niej kilka zdjęć przedstawiających moich przyjaciół i mnie. Na jednym byliśmy w piątkę, Phoebe, Aria, Aaron, Zayn i ja siedzieliśmy w ogródku rodziców Aaron i piekliśmy kiełbaski przy ognisku. Świetnie się wtedy bawiliśmy aż uśmiechnąłem się na wspomnie-nie tamtego dnia.
Spojrzałem na koleżankę i zauważyłem, że jej uwagę przykuło inne zdję-cie. Fotografia przedstawiała Ricky i mnie, kiedy jeszcze byliśmy ra-zem — tuliliśmy się do siebie, siedząc w altanie przy jej domu. Mere-dith miała dziwny wyraz wypisany na twarzy, wyglądała, jakby chcia-ła coś powiedzieć, ale nie mogła.
— O co chodzi? — zapytałem, odwracając się plecami do biurka.
Blondynka otworzyła usta i po chwili je zamknęła.
— Czy wy... zerwaliście? — wskazała na zdjęcie z Ricky.
Kiwnąłem głową i usiadłem na łóżku. Nie chciałem o tym mówić i Mere-dith najwyraźniej to wyczuła, bo nie pytała dalej.
Przez długi czas siedzieliśmy w ciszy. W którymś momencie słowa same wyszły z moich ust.
Opowiedziałem jej praktycznie całe moje dotychczasowe życie — mówi-łem o mamie, która mnie porzuciła, o tacie, który tak naprawdę chyba nigdy mnie nie kochał, o moich najlepszych przyjaciołach, Zaynie i Phoebe (nie wspominałem, że ktoś ich porwał, a ja nie mam pojęcia, jak ich odnaleźć), o Kyle'u i naszej bardzo trudnej relacji.
Mówiliśmy o wielu innych sprawach, łatwych i trudnych, które trudno by-łoby tutaj przytoczyć. Czas mijał, godzina upływała za godziną, a nam nie kończyły się tematy do rozmowy. 
Siedzieliśmy na łóżku, potem leżeliśmy, rozmawiając. Jedliśmy przygoto-waną przeze mnie kolację (bardzo dobre kanapeczki), oglądaliśmy film, a konwersacja ciągnęła się w nieskończoność.
Ciąg dalszy nastąpi...


Rozdział 4.3 w niedzielę 18 lutego o 18:00!
Snow-Falling-Effect