Music

poniedziałek, 26 czerwca 2017

Rozdział 2.10

        Z perspektywy Daniela:
     Mam wrażenie, że zatrzymał się czas. Sztylet bardzo powoli przecina powietrze i nieuchronnie zbliża się do klatki piersiowej czarodzieja. Już widzę, jak mężczyzna pada na ziemię ugodzony kiedy... 
      Czarny Wąż patrzy na mnie z niedowierzaniem. Uśmiecha się, wyciąga prawą dłoń przed siebie a w niej w zielonym rozbłysku materializuje się mój sztylet. 
     Nie!!!, krzyczy głos w mojej głowie, to niemożliwe!!! A jednak. Mężczyzna przygląda się narzędziu z uznaniem i oznajmia:
      – Bardzo dobre wykonanie. Ale czy aby na pewno dziecko powinno bawić się taką niebezpieczną bronią? 
        Posyła mi kolejne dziwne spojrzenie, cały czas obracając sztylet w dłoniach. 
        – Nie – stwierdza nagle mężczyzna z przekonaniem. – To nie dla ciebie. 
        Przyglądam mu się i nie wiem, co mam myśleć. Teraz już jestem zupełnie bezbronny. On to widzi i nie może powstrzymać się od kąśliwej uwagi:
        – Twój nauczyciel cię nie uczył, że nie oddaje się broni przeciwnikowi? 
       Moją twarz wykrzywia grymas, a Czarny Wąż uśmiecha się głupkowato. I to ma być poważny czarodziej stanowiący dla innych zagrożenie? Ech, szkoda gadać.
        Przypominam sobie fragment tekstu, który miałem okazję czytać wcześniej. 
     – A pański nie ostrzegał przed niebezpieczeństwem zabierania się za eksperymenty z jadem węża? – pytam prosto z mostu.
        Tym razem to mężczyzna wykrzywia wargi. 
        – Widać jak to się dla pana skończyło. – Dodaję bez cienia złośliwości. 
        Po minie czarodzieja widzę, że przesadziłem. Ups...
   Wciąż trzymając w niej sztylet, wyciąga prawą rękę i przecina nią powietrze. Niewidzialna siła odpycha mnie na ścianę magazynu. Krzyczę, ale to i tak nie ma znaczenia. Zderzenie nie należy do najprzyjemniejszych, ale nie odczuwam tak dużego bólu, jak się spodziewałem. Podnoszę się z jękiem i otwierając oczy, napotykam wzrok Czarnego Węża. Patrzy na mnie, ale jego złość zniknęła bez śladu. Nic nie rozumiem. 
        Wstaję i słyszę posykiwania gadów, które zbliżyły się do swojego pana. On spogląda na nie z wyraźnym uwielbieniem, a ja mam odruch wymiotny. Zastanawiam się, co mogę zrobić. Najsensowniejszym rozwiązaniem wydaje się być ucieczka, ale z tym jest mały problem. Kilka metrów od drzwi stoi sobie Czarny Wąż, bezczelnie bawiąc się moim sztyletem. Patrzy na mnie, jakby odczytywał moje myśli bez mrugnięcia okiem. 
    Czuję, jak zimny pot spływa mi po karku. Jestem w ślepej uliczce. I wtedy przypominam sobie, że przecież on nie chce mnie zabić. On ma mnie sprawdzić, cokolwiek to znaczy. 
         – Czy mogę już sobie iść? – pytam bez cienia sarkazmu.
      Nie spodziewam się pozytywnej odpowiedzi. Mężczyzna wybucha śmiechem, a ja patrzę na sztylet, który mi ukradł. On jest mój!!!, krzyczę w myślach. Chcę go z powrotem!
       Narzędzie wylatuje czarodziejowi z rąk i kieruje się do moich własnych. Łapię je i nie dowierzam własnym oczom. Czarny Wąż również ma szok wypisany na twarzy. Ha, nie spodziewałeś się tego!, myślę. 
      Czyżby to była aktywna moc??? Mam ochotę krzyczeć z radości. Wpadam w taką euforię, że nienaumyślnie macham lewą dłonią. Mężczyzna z krzykiem wpada na ścianę, a głowy wszystkich gadów zwracają w jego kierunku.
         Mam okazję uciec! Droga wolna!, krzyczy głos w mojej głowię. Ruszam w kierunku uchylonych drzwi, ale słyszę wrzask Czarnego Węża:
         – Zatrzymać go!
      Nie mam szans. Trzy najszybsze węże - przy okazji największe i po ich oczach sądząc najbardziej wygłodniałe - zagradzają mi wyjście z głośnym sykiem. 
         – Nigdzie nie pójdziesz! – słyszę głos mężczyzny i zerkam w jego stronę. 
         Czarodziej już się podniósł i teraz patrzy na mnie z nienawiścią. 
        Chcę mu odwarknąć, że się myli ale sprawa wydaje się być przesądzona. Krąg węży wokół mnie zacieśnia się coraz bardziej, a ja nie wiem, czy wyjdę z niego cało.


***

     Zayn przystanął i nie wiedział, co robić dalej. Od momentu wybiegnięcia z lasu minęło już trochę czasu, a po Arii nie było śladu. Phoebe stała obok niego i wpatrywała się w pustkowie, na którym się znaleźli. Wiatr wył w okolicy, a trawa tańczyła pod jego naporem. Para nastolatków zobaczyła w oddali jakiś szary budyneczek, który wyglądem przypominał opuszczony magazyn. 
        – Zajrzyjmy tam – mruknęła Phoebe i zaczęła iść w jego w kierunku.
        Norton wahał się przez moment, ale dziewczyna ponagliła go machnięciem dłoni.
        – Nie po to tyle przebiegłam, żeby teraz się poddać – oznajmiła. – No chodź!
       Nie musiała tego przyjacielowi powtarzać. Zayna rozpalało coś od środka. Za chwilę zobaczę Arię, za chwilę zobaczę Arię. Szesnastolatek nie mógł się powstrzymać od szerokiego uśmiechu na ustach. Phoebe zauważyła go, ale nie zamierzała komentować. Była na to za bardzo zmęczona. 
       Kiedy podeszli już pod sam magazyn, Zaynowi wydawało się że usłyszał męski głos. Po chwili dołączył do niego drugi, który brzmiał wyjątkowo znajomo. Norton zmarszczył brwi i miał właśnie popchnąć i tak już lekko uchylone drzwi, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Phoebe. Odwrócił się do niej, a ona pokręciła tylko głową. Na twarzy miała wypisane przerażenie. 
        Przez chwilę stali i nasłuchiwali

***

       Z perspektywy Daniela:
       Cielsko węża oplata mnie i zaciska się wokół klatki piersiowej. Z każdą sekundą tracę siły, a gadowi najwyraźniej się to podoba. Czarny Wąż pochyla się nade mną, a na jego twarzy wykwita szeroki uśmiech. Mam wielką ochotę na niego splunąć. 
     – Wygodnie ci w takiej pozycji? – pyta mężczyzna i zanosi się śmiechem. – Myślałem, że porozmawiamy jak cywilizowani ludzie. 
       – Ty nie jesteś człowiekiem – cedzę przez zęby, a uśmiech schodzi z jego twarzy. 
       Patrzy na mnie, a ja słabnę. Ledwie mogę się poruszyć. To nie może być koniec. 
    – Ponoć miałeś mnie nie zabijać – mówię słabo i zaczynam mieć mroczki przed oczami. 
      Ciemność zbliża się do mnie nieuchronnie, a ja nie mogę nic z tym zrobić. Czuję złość i ból, że już nigdy nie zobaczę taty, ani Maddie ani Mike'a. Nie wyjdę się spotkać z Zaynem, ani Phoebe... 
     Oplatająca mnie siła znika, a ja zaczynam dostrzegać światło. Leżę przez chwilę i patrzę w szary sufit. Podnoszę się z podłogi i biorę głęboki oddech. 
       Czarny Wąż patrzy na swojego pupila, który postanowił mnie jednak nie zabijać,  a ja czuję ból w miejscach, w których ten potwór mnie ściskał.
        – Masz rację – mówi mężczyzna sucho. – Poniosło mnie.
        Patrzę na niego bez słowa, a strach zaciska mi gardło. Moje ręce drżą, a ja sam mogę ledwie ustać na nogach. Czarny Wąż spogląda na mnie bez zainteresowania, a ja już wiem że on w każdej chwili mógłby mnie posłać na śmierć. 
      Otwieram usta, ale nie wydobywa się z nich żadne słowo. Jedyne czego pragnę to uciec z tego magazynu i zapomnieć o wszystkim.
      Nozdrza czarodzieja prawie niezauważalnie zaczynają się poruszać. On coś węszy, myślę, a mężczyzna z zaciekawionym spojrzeniem podchodzi do uchylonych drzwi.
      Nie wiem, o co chodzi ale nie podoba mi się to. Przełykam głośno ślinę, a wtedy drzwi napierają na Czarnego Węża z impetem i czarodziej dostaje nimi w głowę. Zatacza się do tyłu i upada z głośnym jękiem. Wtedy do magazynu wchodzą Phoebe i Zayn, a ja otwieram szeroko oczy ze zdumienia. 
        – Daniel, wszystko w porządku? – pyta dziewczyna lekko piskliwym głosem, patrząc na mnie ze strachem, a później na wijące się przy przeciwległej ścianie węże.
         – Co wy tu robicie? – pytam nadal zszokowany. 
         – Biegliśmy za Arią – oznajmia Zayn, a ja mam wrażenie że zaraz odlecę. 
         – Co takiego? – mówię słabo, ale Phoebe kręci tylko głową:
         – Opowiemy ci później. Uciekajmy stąd! 
        Przytakuję i już mamy wybiegać z magazynu, kiedy słyszę głos Czarnego Węża. 
         – Za nimi!
       Mężczyzna właśnie się podniósł i patrzy na naszą trójkę ze złością. Jego pupilki w niesamowitym tempie ruszają na nas spod ściany, a my z wrzaskiem opuszczamy budynek. 
     Niebo przybrało jasno błękitną barwę i nikt by nie pomyślał, że wcześniej była okropna burza. 
        Za nami z magazynu pierwsze wydostają się węże. Z głośnymi sykami suną ku nam, a po chwili za nimi pojawia się Czarny Wąż. Ja w międzyczasie chowam sztylet do pochwy przewieszonej przez jeansy. 
       Biegniemy ile sił w nogach, ale jeden z węży wysforowuje się na prowadzenie i owija się wokół kostki Phoebe, która upada z krzykiem na trawę. Zayn i ja zatrzymujemy się, nie wiedząc co robić. 
    Czarodziej zbliża się ku nam powolnym krokiem, jakby miał czas całego świata. Pewnie i ma.  Nie było czasu na zastanawianie się. Uważając na jego głowę, zaczynam ciągnąć węża trzymającego Phoebe za ogon. Gad otwiera paszczę i już ma wysunąć język, kiedy Zayn kopie go w nią nogą. Zwierzę wydaje pisk i puszcza naszą przyjaciółkę. 
       Wtedy coś każe spojrzeć mi na Czarnego Węża. Mężczyzna wysuwa swoje obie ręce przed siebie a z nich – nie mam lepszego określenia – wystrzeliwują zielone promienie. Otwieram usta, bo zdaję sobie sprawę że czarodziej wycelował je w moich przyjaciół. Zastępuję mu ich i pod wpływem impulsu sam wystawiam ręce. Czuję silny wstrząs, kiedy magia czarodzieja dotyka moich dłoni. 
       Dostrzegam szok w jego oczach. Nie spodziewałeś się takiego obrotu sprawy, myślę. Nie zastanawiając się, odpycham zielone światło od siebie a ono wraca do swojego właściciela. Czarny Wąż waha się o sekundę za długo. Jego własna moc powala go i odpycha z wielką siłą kilkanaście metrów do tyłu. 
    Węże z sykiem kierują się w jego stronę, a my zostajemy sami. Nie patrzę na przyjaciół. Nie wiem, czy chcę zobaczyć ich miny pełne niepokoju i obrzydzenia. Mijam ich, a wtedy na ramieniu czuję silną dłoń Zayna:
        – Daniel – zwraca się do mnie przyjaciel. – Co to było?
       Nie mówi tego z niechęcią, więc spoglądam na jego twarz. Szesnastolatek patrzy na mnie całkiem zwyczajnie, może jest tylko w lekkim szoku. 
       – Opowiem wam wszystko u mnie w domu – proponuję szybko i dodaję cicho: – Jeśli chcecie do mnie przyjść.  
        Phoebe patrzy na mnie ze zdziwieniem. 
        – Chodźmy! – mówi i ruszamy w ciszy.
       Jedyny dźwięk jaki nam towarzyszy to śpiewanie wróbelków siedzących na gałęziach drzew.
               
***

      Z perspektywy Daniela:
       – A więc to wszystko – mówię i zapada głucha cisza. 
      Siedzę na swoim łóżku oparty o ścianę, mając podciągnięte do siebie kolana i czekam, które z przyjaciół odezwie się pierwsze. Oboje siedzą na podłodze po turecku i gapią się na mnie.  
      – Więc... – głos zabiera w końcu Zayn. – Jesteś czarodziejem. 
      To nie jest pytanie, ale kiwam szybko głową. 
      – Od kiedy masz te moce? – pyta cicho Phoebe i patrzy mi w oczy. 
      – Od wczoraj chyba – odpowiadam i marszczę brwi.
      Sam już nie wiem. To wszystko jest takie pogmatwane...
      – Czyli ten Czarny Wąż to też czarodziej? – pyta Norton, a ja mu przytakuję. 
      Phoebe już otwiera usta, ale ja odzywam się pierwszy:
     – Uprzedzę twoje pytanie. Nie wiem, czemu Mroczny kazał Wężowi mnie sprawdzić. Nie mam zielonego pojęcia. 
   Przyjaciółka patrzy na mnie, jakby widziała po raz pierwszy w życiu. W pewnym sensie tak jest. Uśmiecham się do niej delikatnie i odpowiadam na niezadane pytanie: 
      – Widzę przyszłość. To znaczy urywki przyszłości. – Przez chwilę myślę i kontynuuję: – Czasami przeczucia są silniejsze niż inne i dlatego wiedziałem, o co chcesz zapytać. 
      – Och! – mówi tylko Pheebs, a Zayn uśmiecha się głupkowato.  
      – Uratowałeś nas – stwierdza mój przyjaciel, a ja kręcę głową:
   – Nawzajem się uratowaliśmy – prostuję, a wtedy do pokoju wbiega zdyszany Octavian. 
      Patrzy to na mnie, to na Phoebe i Zayna i już otwiera usta, kiedy ja z irytacją pytam:           – Gdzie pan był? Gdzie pan był przez cały dzień? Wie pan co przeżyłem? Co wszyscy przeżyliśmy?
     Moja złość wydaje się udzielać również moim przyjaciołom, choć oni jeszcze nie mieli okazji poznania Octaviana. Mężczyzna wykrzywia usta i odpowiada:
      – Miałem ważną sprawę do załatwienia. 
      – Co takiego? – cedzę przez zęby. 
      – Musiałem... – Octavian skrzętnie unika odpowiedzi. – Byłem na rozmowie o pracę. 
   Przez chwilę nie wiem, co powiedzieć a potem zaczynam krzyczeć. Jestem zły na Octaviana i jego nieodpowiedzialność, na Czarnego Węża i jego powalony stróż plażowicza, a także na tego Mrocznego, który tylko gdzieś się czai. 
       Biorę głęboki wdech i mówię:
       – Miał pan mi opowiedzieć o Ciemności. Proszę mówić. 
    – Nie mogę nic powiedzieć przy nich – odpiera mężczyzna i pokazuje na moich przyjaciół. 
        Już wyciąga dłoń, a wtedy jego twarz wykrzywia grymas zaskoczenia. 
     – Nie mam już pyłu – mruczy do siebie Octavian, a ja posyłam mu złośliwy uśmieszek.
      – Co za pech. Proszę mówić. 
      Octavian staje przy oknie i z niechęcią zabiera głos:
     – O Ciemności nie wiadomo zbyt wiele. Jest bardzo stara, ponoć starsza od wampirów, których początek szacuje się na 8 tysięcy lat p.n.e. 
     – Wampiry – szepcze Phoebe, a w jej oczach na moment pojawia się strach. – One istnieją?
   – Oczywiście, że tak – prycha Octavian, ale widząc moją minę zaczyna mówić normalnie. – Nie martw się, dziewczyno. Słyszałem, że grasowały w tym miasteczku ale to było kilkanaście lat temu. 
       – Pocieszające – mruczy Zayn. 
     – Tak więc – kontynuuje Octavian. – Ciemność jest prastara. Nikt nie wie, jak powstała ale wiadome jest że potrzebuje nosiciela. 
      – Jak wirus – stwierdzam cicho. 
    – Mroczny jest tym nosicielem – mówi mężczyzna. – Ciemność przejmuje nad nim kontrolę, ale wszystko zależy od jego siły woli. Albo jest silny i sam decyduje co robi, albo to Ciemność pociąga za wszystkie sznurki. Choć osobiście uważam, że po części i tak tak jest. W związku z tym...
       Wtedy burczy mi w brzuchu. Przerywam Octavianowi, mówiąc:
       – Chodźmy coś zjeść. Umieram z głodu. – I schodzę z łóżka.
     – Tak! – Phoebe i Zayn wstają z podłogi i podchodzimy do drzwi, kiedy Octavian mówi: 
       – Mieliście posłuchać o Ciemności. 
      Najwyraźniej pogodził się z faktem, że moi przyjaciele i tak już są w to zamieszani. 
I dobrze. 
     – Możemy posłuchać później – stwierdzam i wszyscy wychodzimy na korytarz. – Poza tym na głodnego i tak nic nie zapamiętamy.
       – Co racja to racja – popiera mnie Zayn z szerokim uśmiechem. 
       – Może zrobimy naleśniki – mówi Phoebe, a ja na to:
       – Genialny pomysł. Chodźmy do kuchni.
       Podchodzimy do schodów, a niezadowolony Octavian podąża za nami.  


***

        Słońce już zaszło, a pomarańcz, czerwień i żółć wciąż królowały na niebie. 
       Kyle Russell znajdował się na obrzeżach Wildfire. Samotny siedemnastolatek stał na Wzgórzu Wisielców, które było tak nazywane od niepamiętnych czasów. Nazwa wzięła się stąd, że w dalekiej przeszłości sądzono tam ludzi i jeśli ich skazano, byli wieszani. Teraz na wzgórzu nie było nic oprócz rosnącego samotnie wysokiego dębu. Gałęzie drzewa kołysały się miarowo kiedy zawiał wiatr, a zielone liście szeleściły cichutko. 
       Chłopak stał i wpatrywał się w swoje dłonie. Mimowolnie spojrzał na północ i skrzywił się. Kilkanaście metrów od Wzgórza swoje miejsce miał mały cmentarz, teraz przez nikogo niezarządzany. Kyle czuł się, jakby wszystkie duchy zmarłych gapiły się na niego. Odwrócił wzrok i zaczął mówić:
     – Jestem tu, żeby się pożegnać, Ario. Długo zastanawiałem się, czy powinienem porzucać nadzieję, ale to chyba wszystko co mogę teraz zrobić. 
        Zamilkł na moment i spojrzał na cmentarz.
        – Szukałem cię, ale ty zniknęłaś... – szepnął w pustkę. – I chyba już nie wrócisz.
        Wiatr zawył, a Kyle dodał na sam koniec; 
        – Tak bardzo za tobą tęsknię. Żegnaj, Aria. 
       Przełknął ślinę i zaczął schodzić ze wzgórza. Nagle zatrzymał się i zamarł, bo zaczął odnosić wrażenie że jest obserwowany. Odwrócił się, ale poza nim nadal nie było nikogo w okolicy. Kyle zacisnął usta i szedł dalej, a za nim migotała postać wyglądająca jak Aria. Duch patrzył na plecy siedemnastolatka i uśmiechał się złowrogo, pokazując zęby.

***

        – Co ja tu robię? – Mike pytał samego siebie. 
        – Prawie nas wydałeś – odezwał się kobiecy głos w ciemności. – Nieładnie...
     Piętnastolatek zamarł, ale po chwili się rozluźnił bo z mroku wyłoniła się znajoma twarz. Mona posłała mu szeroki uśmiech, ale chyba nie do końca szczery. 
       – To Daniel się o wszystko wypytywał – mruknął Mike i oparł się o wilgotną ścianę jaskini. 
       – Wiem, wiem – szepnęła Mona i wzięła głęboki wdech. – Przecież nie jestem zła na ciebie. – Dodała i zaczęła chodzić w tę i z powrotem.
        Zatrzymała się przy Mike'u i spojrzała na jego obojczyk. 
        – Nic cię nie boli? – zapytała, choć i tak znała odpowiedź. 
        – Nic a nic – odparł uradowany nastolatek. – Twoja magia uczyniła cuda. 
        Mona zaśmiała się uroczo. 
      – Zwyczajne uzdrowienie za pomocą wody – oznajmiła dziewczyna. – A teraz zaśnij...
     – Co? – zdążył powiedzieć Mike i położył się na nierównym podłożu. Po chwili chrapał w najlepsze, a Mona stojąc nad nim, dodała:
       – I o niczym nie będziesz pamiętał. 

***

     Phoebe stała na pustej plaży i nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w spokojną wodę. Wiatr delikatnie mierzwił jej włosy, a słońce już niedługo miało wyłonić się zza horyzontu. Niebo przybrało piękną pomarańczową barwę, ale siedemnastolatka nie przyszła tam podziwiać widoków. Sama nie była pewna, czemu się tam znalazła.  
     Wyjęła telefon z kieszeni szortów i spojrzała na ekran, który pokazywał 5:30. Co ja tu robię o takiej porze? 
      – Ze mną jest naprawdę coś nie tak – jęknęła i napisała sms-a do Zayna: 
      Jestem nad morzem, ale nie mam pewności dlaczego. 
     Wysłała go i schowała urządzenie z powrotem. Miała zamiar zawrócić, kiedy znowu ją usłyszała. Przepiękna pieśń po raz kolejny dała o sobie znać. 
      Dlatego tu jestem, w umyśle Phoebe pojawiło się zrozumienie. Dlatego tu jestem.
      Dźwięki ją przepełniały. Nastolatka nareszcie czuła się wolna. 
     Pewnym krokiem szła plażą aż dotarła do jaskini, której wejście skryte było w cieniu. Przez chwilę wahała się, ale Głos zachęcił ją do wejścia. 
      Phoebe zniknęła w mroku. 


***

          Na szpitalnym korytarzu panowała zupełna cisza. Sam, chłopak Maddie Swanson leżał samotnie w sali na białym łóżku. Jego ciało było podłączone do kilku rurek, w tym do kroplówki bo chłopak od wieczora nie przyswajał stałych pokarmów. 
          Kiedy pierwszy promień wschodzącego słońca przesunął się po ścianie, pogrążone we śnie ciało Sama wygięło się wpół. Czternastolatka ogarnęły konwulsje i w którymś momencie zsunął się z łóżka, ciągnąc za sobą wszystkie rurki. Spadł na zimną podłogę i wtedy się przebudził. Zmęczony i zdezorientowany poczuł pulsujący ból w palcach u dłoni. Spojrzał na nie i krzyknął. Paznokcie samoistnie zaczęły się wydłużać i wykrzywiać na końcach, zamieniając się w ostre szpony. Ręce pokryły się śliskimi łuskami w niewiarygodnym tempie. 
          Sam spróbował stanąć i zawołać po pomoc, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zaczął się krztusić, a z ust wydobył się długi, trzepoczący język. Po plecach przeszło go mrowienie, a wtedy chłopak wydał z siebie zwierzęcy ryk. 
           Padł na czworaka, a za nim poruszał się jego gadzi ogon. Oczy chłopaka zamieniły się już w szparki, a z jednego wypłynęła mała łezka. 
        Stworzenie wyczuło coś nosem i spojrzało na drzwi, które w tym momencie się otworzyły. Do sali wbiegła pielęgniarka i podeszła do pustego łóżka. Wpatrywała się w porozrzucane po podłodze rurki i już miała się po nie schylić, kiedy zobaczyła potwora patrzącego prosto na nią.  
       Krzyknęła, a wielki gad skoczył, wbijając w nią swoje szpony. Biała, zimna posadzka spłynęła krwią.
Koniec rozdziału 2.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Rozdział 2.9

       Czwartek, 16 czerwca 2016, godzina 16:53
   Przez mroczny nieboskłon nie przebijał się żaden promyk słońca. Od jakichś dwudziestu minut nieprzerwanie padał deszcz, którego krople uderzały cały czas w okna w pokoju Daniela. 
      Siedemnastolatek leżał na łóżku i wpatrywał się w biały sufit, próbując uporządkować swoje myśli. Po ich krótkiej rozmowie w kuchni Mike wyszedł z domu, a niedługo potem rozpadało się na dobre. Daniel miał ochotę odwiedzić Maddie w szpitalu, ale zadzwonił do niego ojciec mówiąc, żeby w taką pogodę nie przyjeżdżał. 
       Młody Swanson zastanawiał się, jakim sposobem brat pozbył się swojego gipsu. Miał go wczoraj rano, ale Daniel nie przypominał sobie, żeby Mike miał jakieś unieruchomienie popołudniu. Nastolatek nie miał wtedy również poczucia, że coś mu umyka, że coś jest nie tak. Dopiero po dotknięciu brata wspomnienie powróciło. I wtedy go olśniło. 
       Daniel nie mógł pamiętać o gipsie, bo coś mu na to najwyraźniej nie pozwalało. Ta sama rzecz mogła jednak odwrócić swoje działanie. Tą rzeczą musiała być magia. 
      - Magia - Swanson powiedział cicho sam do siebie. - Ale niby jakim cudem? 
       Czy Mike bawił się czarami? A jeśli tak, to jak się ich nauczył? Jak się dowiedział? A może po prostu jest moim bratem i też ma jakieś zdolności...
        Burza myśli nie pozwalała mu odetchnąć. Krople deszczu uderzały miarowo w okna i spływały po szybach niczym wodospad. Panująca na zewnątrz ciemność z czymś się Danielowi kojarzyła. Chłopak wpatrywał się w nią przez kilka sekund i przed oczami zamajaczył mu obraz. 
      Znajdował się w oświetlonym magazynie, który widział całkiem niedawno. Tym razem pomieszczenie wydawało się być sterylnie czyste, bez ani jednej kropli krwi. W powietrzu nie utrzymywał się również odór ludzkich ciał. Jedna rzecz jednak pozostała bez zmian. Daniel nie był w magazynie sam. 
         Przy ścianie wił się ogromny wąż o czarnych jak noc łuskach. Co kilka sekund z paszczy wyłaniał się różowy języczek, a monstrum posykiwało złowrogo. Wtedy zwierzę zwróciło głowę w stronę Daniela i przemówiło ludzkim głosem:
         - Czekam na ciebie, chłopcze. Mój mały przyjaciel przyprowadzi cię do mnie. 
         Gad zamknął paszczę, a Daniel wrócił do rzeczywistości. Nastolatek spojrzał na swoje roztrzęsione dłonie i jęknął. Mój mały przyjaciel, pomyślał. Co ten potwór miał na myśli? Gdzie jest Octavian, do cholery?! Nigdy go nie ma, kiedy jest potrzebny. Co ja mam robić? 
         Z podłogi dobiegł go cichy syk. Daniel otworzył szeroko oczy i zobaczył wijącego się węża przy nodze od łóżka. To jest ten przyjaciel... Gad spojrzał na chłopaka, jakby usłyszał jego myśli i wysunął na moment język, którzy zatrzepotał w powietrzu. Kiwnął głową w jego kierunku i zaczął sunąć do otwartych drzwi. Swanson patrzył na niego w całkowitym bezruchu. Zwierzę chyba się zirytowało, bo po raz kolejny kiwnęło na nastolatka głową i zasyczało głośno. Chłopak przełknął ślinę, zszedł z łóżka i powoli wyszedł z pokoju. 
           Już na dole otworzył drzwi wejściowe, a przed domem zobaczył istny potop. Trawa na podwórku zamieniła się w błoto i jedynie ścieżka prowadząca do chodnika nadawała się do przejścia. Z czarnego nieba padał deszcz, a podmuchy silnego wiatru atakowały gałęzie rosnących dookoła drzew. Droga, po której jechało kilka samochodów, wydawała się być zatopiona. 
         - Boże - Daniel nie wierzył własnym oczom. - Co się dzieje? 
           Wąż będący już na podwórku zasyczał, przypominając o swoim istnieniu. Swanson wzdrygnął się, założył szarą bluzę z kapturem, którą zdjął z wieszaka i wyszedł w mrok.

***

     Ciemność spowiła niebo nad bezkresem wód, a Mona wpatrywała się w nią zachwycona. Wiatr szumiał jej w uszach, a krople siarczystego deszczu spadały na twarz. Trzymała dłonie w górze i przyglądała się swojemu dziełu. Już od dłuższego czasu próbowała wywołać sztorm, ale przywiązanie do jaskini znacznie ograniczało jej zdolności. Dziewczyna poczuła złość na tych, którzy jej to zrobili. Przelała całą swoją nienawiść na niebo i wodę, żeby mieszkańcy Wildfire przypomnieli sobie o istnieniu istot potężniejszych od siebie, żeby przypomnieli sobie o potędze natury. 
    Tymczasem w jaskini Ricky próbowała wyciągnąć od Meredith jakiekolwiek informacje. 
       - Co ona wyprawia tam na zewnątrz? Czemu zrobiło się tak zimno? Czemu ja ledwie się słyszę?  
      Meredith stała i wpatrywała się w wyjście do jaskini, za którym rozciągało się morze. Dziewczyna czuła lęk.
       Na zewnątrz Mona miała niewyobrażalną ochotę zatopić całą okolicę. Nie mogła sobie jednak na to pozwolić w tamtej chwili. Nie miała dostatecznie dużo siły. Poza tym nie chciała, żeby niektórzy mieszkańcy Wildfire zapuszczali się na jej plażę. Jeszcze by im przyszło sprawdzić jaskinię. 
         I wtedy opadła z sił. Zaczęła ciężko dyszeć i spojrzała na swoje dłonie, jak gdyby ktoś założył jej niewidzialne kajdany. 
        - Już niedługo - wyszeptała Mona, zgrzytając zębami. 
          Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że jej moc sięgnęła tylko części miasteczka. 
    - Już niedługo. - Powtórzyła i wróciła do jaskini, cała mokra i rozwścieczona. Bynajmniej nie z powodu tego, że obie jej stopy były oblepione piaskiem.  

***
          
         Phoebe i Zayn przystanęli przy pustej, brązowej ławeczce na trasie wokoło wielkiej polany. Oboje dyszeli po przebiegnięciu kilku okrążeń i postanowili zrobić sobie krótką przerwę. 
        - Jezu - powiedziała nastolatka, ocierając pot z czoła. - Jeszcze chwila i padnę. 
          Zayn spojrzał na nią i przesunął na prawo czarne włosy wpadające mu do oczu. 
        - Obetnij se tę grzywę - mruknęła Phoebe.
          Norton uśmiechnął się tylko i zaczął wachlować dłonią. Obok nich przebiegł jakiś mężczyzna. 
      Nastolatkowie spojrzeli na niebo. Z północnego zachodu nadchodziły burzowe chmury, a w okolicy powoli zaczynało wiać. 
        - Miało być dzisiaj słonecznie przez cały dzień - zdziwił się Zayn. 
          Po rozmowie z mamą oglądali razem wiadomości i w trakcie prognozy pogody nie było mowy o jakiejkolwiek burzy. 
       - Zbierajmy się - powiedziała Phoebe i oboje spokojnym krokiem zaczęli iść w stronę wyjścia z polany. - Miałeś opowiedzieć, co tam z mamą? 
        - Mówi, że chce się zmienić - oznajmił Zayn, a podmuch wiatru zmierzwił mu włosy. - Mam nadzieję, że na serio. 
          Phoebe uśmiechnęła się do niego ciepło. 
         - Jestem pewna - powiedziała siedemnastolatka i poczuła pierwsze krople deszczu. - Tylko nie to. - Jęknęła. - Zayn, chodź szybciej. 
         Chłopak nie zareagował. Phoebe spojrzała na niego, a wtedy rozpadało się na dobre. W parę sekund całkiem przemokła. Po twarzy Zayna spływała woda, ale on nie zwracał na to uwagi. Jego wytrzeszczone oczy wpatrywały się w coś za Phoebe. 
       - Wszystko w porządku? - dziewczyna starała się przekrzyczeć ulewę. - Zayn, co jest?
         - Właśnie widziałem Arię - wyszeptał Norton, a Phoebe zaniemówiła. 
         - Co takiego? - zawołała. - Gdzie?
         - Tam biegła - westchnął szesnastolatek i sam zaczął biec przed siebie. 
       - Zayn! - krzyknęła Phoebe i podążyła za nim, a przemoknięte ubranie oblepiało jej całe ciało. 
            Norton rozpędził się, ale Phoebe była równie szybka. Na corocznym maratonie na 5 kilometrów biegli zawsze obok siebie i przekraczali linię mety razem, tylko kilka minut po Danielu, który zdawał się być urodzonym biegaczem. 
     Teraz jednak nastolatka miała utrudnione pole manewru. Ubranie bardzo ją spowalniało, a poza tym robiło jej się coraz zimniej. Nie zatrzymywała się jednak, bo nie chciała zgubić Zayna z oczu. 
            Chłopak wybiegł z terenu polany i zniknął Phoebe za drzewami.
           - Zayn! - krzyknęła siedemnastolatka, ale nie dostała odpowiedzi. - Zayn!!!
            Ulewa skutecznie ją zagłuszała. Wiatr szumiał jej w uszach, a ona sama czuła się, jakby stała na środku plaży. 
           - Zayn! - jęknęła cicho i przystanęła. 
             Miała ochotę się rozpłakać. Zayn zostawił ją samą, tak po prostu. 
     I wtedy ktoś przebiegł między drzewami. Phoebe rozpoznała czarny t-shirt przyjaciela. Zacisnęła wargi i zaczęła biec jeszcze szybciej niż wcześniej. Po kilkunastu sekundach zobaczyła Nortona, który przeskakiwał właśnie spróchniały pień. 
           Dobiegła do niego i złapała za ramię. Zayn odwrócił się, a ona mruknęła:
          - Miło, że mnie zostawiłeś. 
          - Widziałem Arię - przyjaciel mówił głosem robota. Wyglądał, jakby był w jakimś transie. A może po prostu zobaczył zaginioną przed miesiącem dziewczynę, w której miał przypadek się zakochać. 
           - Już mówiłeś - burknęła Phoebe, zła i na Nortona i na paskudną pogodę. 
           - Jest - zawołał nagle Zayn i już chciał biec, ale zobaczył że Phoebe nie ruszyła się nawet o krok. - Naprawdę ją widziałem. 
             Phoebe przymknęła oczy, pokiwała tylko głową i zaczęli biec. 
      Mijali drzewa, krzaki jak i ludzi spieszących do domów. Zayn co jakiś czas wykrzykiwał, że widzi Arię, ale Phoebe widziała tylko mignięcia wśród zarośli. Nie chciała jednak uświadamiać jeszcze przyjaciela, że Aria to najprawdopodobniej tylko wytwór jego stęsknionej wyobraźni. Widziała w jego oczach, jak bardzo pragnął zobaczyć zaginioną ukochaną. Phoebe nie chciała odbierać mu nadziei. 


***

          Z perspektywy Daniela:
          Gdzie ty mnie prowadzisz?, miałem ochotę zapytać, ale wiedziałem że ten głupi gad nic mi nie powie. Może spojrzy tylko na mnie tymi swoimi wężowymi ślepiami i syknie...
      Westchnąłem głośno, kiedy po raz setny wdepnąłem w kałużę. Wybrałem sobie najgorszą pogodę na takie spacerki. Bluza, którą miałem na sobie była już cała przemoknięta, ale na razie nie odczuwałem jeszcze zimna. Jeszcze. 
         Zastanawiałem się, co zrobię już na miejscu. Nie miałem przy sobie żadnej broni, nie licząc tego sztyletu który podarował mi Octavian. Nie miałem również żadnego planu. Świetnie, mruknąłem. Idziesz na spotkanie z wielkim wężem zupełnie nieprzygotowany. 
          Znajdujący się kilka metrów przede mną gad przystanął, to i ja się zatrzymałem.  Przed sobą miałem szary magazyn, dokładnie ten z mojego snu. Wzdrygnąłem się. Już od dawna nie widziałem innych ludzi, ale tutaj było jakieś pustkowie. Oprócz budynku obok dookoła mnie była tylko nisko przystrzyżona kołysząca się trawa. Nie liczyłem oczywiście jakiegoś domku, który stał bardzo daleko. Dopiero teraz dotarło do mnie, że już nie pada. Nawet nie zauważyłem. kiedy przestało. 
      A więc, pomyślałem, o to jestem. Wąż syknął i zniknął wewnątrz magazynu. Wziąłem głęboki oddech i podążyłem za nim. Ostatni raz spojrzałem na niebo, bo dotarło do mnie, że nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek je zobaczę. 


***

         - Zayn - głos Phoebe wyrażał wszystko. Jej zmęczenie, ból i słabo opanowaną złość. - Ile jeszcze masz zamiar tak biec? 
              Norton przełknął ślinę i już miał odpowiedzieć, ale oczy mu się rozjarzyły, a usta ułożyły w uśmiech:
           - Widziałaś ją? 
             Twarz Phoebe pozostała niewzruszona. Nie, nie widziała nikogo, ale przecież nie chciała mu odbierać nadziei, prawda? Przecież była dobrą przyjaciółką i nie chciała zostawiać go samego, kiedy biegł za marzeniem. Prawda? Przecież wcale nie była zmęczona i nie chciała gdzieś usiąść po prostu i odetchnąć...
           - Nie. - Powiedziała tylko. 
              Oczy Zayna posmutniały, ale Phoebe odwróciła wzrok. 
           - Chodź! - westchnęła i przyspieszyła. 
              Norton również przyspieszył. 


***
            Z perspektywy Daniela:
          - Więc to o tobie mówił...
            Głos mężczyzny jest niski, całkiem zwyczajny. Nie żebym się spodziewał jakichś posykiwań, czy coś z tych rzeczy. Wcale. 
          - Kto, jeśli mogę spytać? - pytam ironicznie, ale grzecznie. 
            Od grzeczności jeszcze nikt nie umarł, przynajmniej taką mam nadzieję. 
         - Mroczny - mówi Czarny Wąż i wreszcie mogę zobaczyć jego twarz, którą skrywał do tej pory w cieniu. 
       Brązowe włosy ma krótko przystrzyżone, a czarne oczy czujnie się we mnie wpatrują. Mężczyzna jest ubrany w biały t-shirt i niebieskie rybaczki. 
        Wcale nie spodziewałem się zobaczyć ogromnego węża czekającego tylko, aby mnie pożreć. 
        - A czemu o mnie mówił? - pytam i kątem oka dostrzegam, że nie jesteśmy sami. Pod każdą ze ścian wiją się gady i patrzą na mnie rozleniwionym wzrokiem. Ich ślepia zdają się mówić "już wkrótce cię pożremy". 
          - Nie udawaj takiego skromnisia - śmieje się mężczyzna. - On się ciebie obawia, bo nie wie czy stanowisz zagrożenie. Jesteś nowością, a nowości trzeba obserwować bo mogą stać się niebezpieczne.       
           - Aha - mruczę tylko. 
       Mam mętlik w głowie, a widok otaczających mnie zwierząt nie poprawia mi humoru. 
      - Nie musisz się mnie bać - parska mój rozmówca i mruga do mnie okiem. - Nie zamierzam cię zabić. Ja mam cię jedynie sprawdzić...
      - Dlatego Mroczny uwolnił cię z Podziemia? - pytam, a mężczyzna patrzy na mnie zszokowany. 
      Od razu wiem, że mam rację. Ta myśl przyszła znikąd, ale wydawała się być sensowna. Czarny Wąż już kiedyś umarł, ale Mroczny w jakiś sposób otworzył wrota do świata umarłych i go z niego wypuścił. 
      - Nie wiem, jak się dowiedziałeś, ale to prawda - odpowiada mężczyzna, udając beztroskę, ale widzę, że jest spięty. 
         - Czytam książki - oznajmiam krótko.
       - To bardzo dobrze - mówi Czarny Wąż i patrzy na jednego ze swoich ulubieńców, który owinął mu się wokół nogi. - Prawda, że cudowny?
        - Nie za bardzo lubię węże - mówię szczerze, a gad patrzy na mnie i syczy złowrogo. - Wolę koty. 
         - A no tak, masz jednego - szepcze mężczyzna. - Mam nadzieję, że nic mu nie jest? - Pyta z uśmiechem. 
         Moją twarz wykrzywia zaskoczenie. Tofik, myślę. Kiedy pojawił się ten mały wąż, jego nie było w pobliżu...
       - Już się tak nie martw - Czarny Wąż macha dłonią, widząc moją minę. - Nic mu nie zrobił. 
          Mówi to takim głosem, że postanawiam mu uwierzyć. 
        - A co się stało z tą twoją koleżanką? - pyta nagle czarodziej. 
       - Z kim? - dziwię się, ale po chwili domyślam się o kogo mu chodzi. - Z Meredith? Nie widziałem się z nią od wczoraj. 
        - Mam nadzieję, że nic jej nie będzie - prycha Czarny Wąż i uśmiecha się złośliwie. - Tak samo jak twojej siostrzyczce i jej chłopaczkowi. 
        Patrzę na niego i wykrzywiam mimowolnie usta. On widzi to i uśmiecha się jeszcze szerzej. Dyskretnym ruchem wyjmuję sztylet, który mam w pochwie przewieszonej przez jeansy. Szybko robię zamach i rzucam nim, celując w brzuch czarodzieja. 
Ciąg dalszy nastąpi...

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Rozdział 2.8

       Z perspektywy Daniela:
       Siedziałem na murku przy biurze pani szeryf i wpatrywałem się w bezchmurne niebo. Był to taki mój nawyk, który objawiał się zawsze, gdy byłem na świeżym powietrzu i chciałem na spokojnie pomyśleć. Popadałem w zadumę i po prostu myślałem.
      Nigdy bym nie powiedział, że składanie zeznań będzie dla mnie przyjemnością, ale jednak było. Widząc miny obu Russellów chciało mi się śmiać, ale trzęsące się dłonie Kyle'a nie pozwalały mi się do końca zrelaksować. 
    Zacisnąłem lekko pięści. Kiedyś Kyle był wspaniałym przyjacielem i zawsze cieszyłem się, kiedy spędzaliśmy razem czas. Coś się jednak zmieniło i Kyle sfiksował. Z dnia na dzień przestał się do mnie odzywać, a czarę goryczy przelała jego napaść na mnie. 
      Nigdy go takim wcześniej nie widziałem. Po prostu przyszedł do mojego domu i...
        Nie było sensu więcej o tym rozmyślać. Przeszłość to przeszłość. 
     - Chodźmy! 
       Tata wyszedł właśnie z biura i podszedł do mnie. Patrzył na coś za mną nieobecnym wzrokiem, co akurat było dziwne w jego przypadku. Odwróciłem się i zmarszczyłem brwi. Ojciec wpatrywał się w wiszące na metalowym słupie informacje o zaginionym chłopcu o imieniu Cedric, który według metryczki miał być moim rówieśnikiem. 
       Podano jego wzrost, adres zamieszkania i datę zaginięcia. Otworzyłem szerzej oczy, bo wydawało mi się, że mam przywidzenia. Cedric zniknął z dziesięć lat wcześniej. 
     - Aha - mruknąłem, zeskoczyłem z murku i pociągnąłem tatę za sobą. - No chodźmy już. Głodny jestem. 
       Richard pokiwał tylko głową i równym krokiem skierowaliśmy się do domu. Przez cały czas odnosiłem wrażenie, że ktoś nas obserwuje.


***

      Przedpołudnie zleciało Phoebe i Zaynowi bardzo szybko. Po zjedzeniu tostów na śniadanie dwójka przyjaciół umówiła się na wspólne bieganie wieczorem. Phoebe wysłała Danielowi sms-a na ten temat, ale Swanson do tej pory się nie odezwał. 
    Norton wyszedł z domu Phoebe podenerwowany. W trakcie porannego posiłku zadzwoniła do niego mama i nieźle go ochrzaniła. Kobieta była wściekła, że syn nie powiadomił jej o spaniu poza domem. Zayn próbował to zbagatelizować, ale usłyszał tylko krzyki ze strony swojej rozmówczyni. Z ponurą miną rozłączył się i spojrzał niemrawo na przyjaciółkę. 
   - Wczoraj nawet nie zadzwoniła, a teraz robi mi jakieś wyrzuty - burknął szesnastolatek, trzymając w dłoni nadgryzionego tosta. - Pewnie szlajała się z jakimś facetem i nagle przypomniała sobie o moim istnieniu. 
     - Serio? - zdziwiła się Phoebe, patrząc na Nortona. - Myślałam, że już skończyła swoje nocne eskapady. 
     - W życiu - Zayn przewrócił tylko oczami. - W zeszłym tygodniu zrobiła sobie przerwę i postanowiła spędzić trochę czasu w rodzinnym gronie. - Jego dwa ostatnie słowa były przesycone sarkazmem.
      - Przykro mi - powiedziała cicho Phoebe. 
         Umówili się i Zayn wyszedł. 
        Przez chwilę siedemnastolatka zastanawiała się, co może porobić. Jej wzrok przykuł gruby podręcznik leżący na biurku przy czarnej lampie. Phoebe skrzywiła się i wzięła go do ręki. Była świadoma, że prędzej niż później będzie musiała się z nią zmierzyć. 
         O tak, pomyślała z niechęcią, historio powszechna. Nadchodzę.


***

       Zayn zastał swój dom w zupełnej ciszy. Ściany budynku były białe, poprzecinane jasnożółtymi pasami, a stare brązowe drzwi nie zachęcały do wejścia do środka. Norton z chęcią przemalowałby całą nieruchomość, ale nie miał na to wystarczającej ilości pieniędzy. 
          Szesnastolatek westchnął i krzyknął w otaczającą go pustkę:
       - Gdzie jesteś, mamo? 
     Nie było dla niego żadnym zaskoczeniem, że nie zastał kobiety. Nigdy jej nie zastawał. Poszedł do swojego pokoju i trzasnął mocno drzwiami. One same okropnie zaskrzypiały i Zayn westchnął tylko przez łzy. 
        Gdzie tu sprawiedliwość, pomyślał. Czemu akurat ja muszę mieć taką matkę? Czemu to mnie ma w nosie i nigdy jej nie ma, kiedy jej potrzebuję? Czemu nie mogę mieć normalnego domu???
    Usiadł na brzegu łóżka i z obrzydzeniem przyglądał się schodzącej ze ściany niebieskiej tapecie. Ręce mu drżały i domagały się zerwania tego starocia. 
         Ktoś otworzył frontowe drzwi i z holu dobiegł go głos matki:
      - Zayn! Gdzie jesteś, słońce? 
       Norton z twarzą bez wyrazu wyszedł z pokoju i stanął przed matką, która zdążyła wejść do salonu. Pomieszczenie było prawie puste, a jedyną typową rzeczą był telewizor z ekranem HD wiszący na bladozielonej ścianie. Zayn nie miał jednak ochoty na rozpamiętywanie obrazu nędzy i rozpaczy, który miał okazję codziennie oglądać. Spojrzał na matkę i zaniemówił. 
        Ginny Norton była niegdyś piękną, wysoką szatynką o czystej cerze. Każdego dnia wręcz promieniała i nikt by nie pomyślał, że kobieta ma prawie siedemnastoletniego syna. Wszystko zmieniło się, kiedy siedem lat wcześniej zmarł ojciec Zayna. Mężczyzna miał intratną pracę w banku i całej rodzinie nieźle się dzięki temu powodziło. Po jego śmierci Ginny wzięła kilka kredytów, ale jej praca przedszkolanki nie wystarczała, aby owe pożyczki spłacić. Kobieta załamała się i przestała pracować. Zaczęła pić i nie wracać do domu na noc. Od tego czasu to Zayn musiał się wszystkim zajmować. 
     Przez nowy tryb życia wygląd pani Norton uległ pewnym modyfikacjom. Posturą i kolorem włosów może się nie zmieniła, ale zaczęła się mocno malować, głównie oczy. Teraz miała pod nimi ogromne cienie, a na policzkach ślady po tuszu. Czerwona szminka wychodziła poza zwyczajowy obszar ust i zajmowała spory kawałek podbródka kobiety. 
       Jej styl ubierania również się zmienił. Teraz stała przed synem w czarnej, poszarpanej z boku sukience i na trzęsących się nogach w butach na wysokim obcasie. Wyglądała, jakby miała zaraz upaść. 
        Norton patrzył na matkę i po raz pierwszy do tej pory przyznał przed samym sobą, co dokładnie czuje. Było to obrzydzenie. Tak, obrzydzenie. Zayn miał dość usprawiedliwiania zachowania kobiety i wmawiania sobie, że z to z powodu śmierci taty. Dobrze, on odszedł, ale w takim momencie matka nie powinna zapominać, że ma syna. Powinni wspierać się nawzajem, bo nie tylko ona kogoś straciła. 
        - Synku - wyszeptała Ginny, patrząc na szesnastolatka. - Przepraszam. 
     - Za co tym razem? - wycedził Zayn, starając się nie patrzeć na załzawione oczy kobiety.
    - Za wszystko - westchnęła matka i usiadła na starej odrapanej kanapie. - Nie powinnam była...
        - Czego nie powinnaś była? 
          Ginny spojrzała na syna i po policzkach popłynęły jej łzy. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wydostał się z nich żaden dźwięk. 
           Zayn usiadł obok niej i przytulił ją. 
          Owszem, chłopak miał wszystkiego dość, ale widok tak zniszczonej matki obudził w nim resztki empatii. Kochał ją i nie chciał, żeby cierpiała. 
        - Zmienię się - odezwała się Ginny cicho. 
        - Przejdziemy przez to razem - odparł Zayn i przytulił mamę mocniej.  

***
          Z perspektywy Daniela:
        Tata, Mike i ja siedzieliśmy przy prostokątnym stole w jadalni, a przed nami stały nietknięte talerze pełne parującej zupy pomidorowej. 
          Mój młodszy brat spojrzał na mnie i zapytał:
    - Czemu ten wariat tu przyszedł? - Miał oczywiście na myśli ojca Kyle'a, który z samego rana przyszedł do nas w "odwiedziny". Uroczo. 
    - Chciał porozmawiać o swoim synku - mruknąłem w odpowiedzi i zacząłem jeść zupę. 
       - Naprawdę? - parsknął Mike i przewrócił oczami. - Kyle sam bał się tu przyjść? 
        Przez chwilę patrzyłem na mojego braciszka ze zdziwieniem. Nie pomyślałem o tym, że Kyle mógł się obawiać kolejnej konfrontacji. Lol. 
       - Może - powiedziałem cicho i spojrzałem na tatę. 
           Mężczyzna jadł zupę i wyglądał, jakby nie słyszał naszej rozmowy. 
       - Tato - zacząłem. - Mam wrażenie, że to nie koniec tej sprawy. 
           Richard podniósł wzrok znad talerza i westchnął. 
       - Nie mów tak - oznajmił. - Trzeba myśleć pozytywnie. 
           Spojrzałem na niego zmrużonymi oczami i zapytałem z sarkazmem:
       - Naprawdę w to wierzysz? 
         Tata nie odpowiedział. Zjadł zupę i wstał od stołu. Spojrzał na telefon i oznajmił, że jedzie do Maddie do szpitala. Przed wyjściem z domu poprosił, żebyśmy pozmywali naczynia. 
         Mike jęknął, a ja kontynuowałem posiłek. Brat podszedł do umywalki i włożył do niej swój talerz po zupie. Puścił wodę z kranu i odwrócony do mnie tyłem zapytał:
      - Od kiedy ojciec rzuca teksty w stylu "trzeba myśleć pozytywnie"? W życiu jeszcze czegoś takiego od niego nie słyszałem. 
        - Ja też - odpowiedziałem i zamilkłem. 
      Mike miał rację. Tata może rzeczywiście miał nadzieję na zakończenie sprawy Russellów, ale czegoś mi nie mówił. Znałem go jak własną kieszeń, więc wiedziałem, że coś przede mną ukrywa. Nie miałem jednak pojęcia, co to mogło być. 
        Wstałem od stołu i podszedłem z talerzem do umywalki. Mike właśnie odkładał naczynie na suszarkę, kiedy ja przypadkowo dotknąłem jego ręki. 
          Zamarłem i nagle przed oczami pojawiła mi się wizja dotycząca wczorajszego dnia. Wtedy też stałem w kuchni i był ze mną Mike, a ja patrzyłem na rozbity przez niego nienaumyślnie talerz. Moją uwagę przykuł gips, który miał założony na obojczyku. Coś zaszumiało i wróciłem do rzeczywistości.
          Spojrzałem na stojącego obok mnie Mike'a, który nie miał żadnego gipsu. W głębi ducha wiedziałem jednak, że miał go jeszcze poprzedniego dnia rano. Co dziwniejsze, wcześniej nie miałem żadnego poczucia, że coś jest nie tak. Dziwne. Bardzo dziwne. 
     - Mike? - zacząłem, kiedy mój brat właśnie wychodził z kuchni. Zatrzymał się i spojrzał na mnie. - Gdzie masz swój gips? 
         Przez krótką chwilę twarz piętnastolatka wykrzywiał grymas przerażenia. Zniknął jednak tak szybko jak się pojawił, więc nie byłem już pewny czy mi się tylko nie przywidziało. 
         - O czym ty mówisz? - zapytał Mike. - Jaki znowu gips?
       - Ten gips, który miałeś jeszcze wczoraj rano przy śniadaniu - odparłem. - Co się z nim stało? Już go nie potrzebujesz?
     - Naprawdę nie mam pojęcia, o czym mówisz - oznajmił brat i między jednym, a drugim mrugnięciem oka wybiegł z pomieszczenia. 
        Otworzyłem szeroko oczy, bo nie wiedziałem co mam o tym wszystkim myśleć. Wszyscy coś tutaj ukrywają, stwierdziłem na głos i wróciłem do mycia talerza. 
Ciąg dalszy nastąpi...
Snow-Falling-Effect