Music

niedziela, 28 stycznia 2018

Rozdział 4.1

Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 18:30
Od prawie dwóch godzin (no dobra, od godziny i piętnastu minut) próbo-wałem się skupić, ale dzięki wysiłkom Octaviana w ogóle mi się to nie uda-wało. Członek Rady patrzył na mnie wyczekująco, a ja zmarszczyłem brwi. Facet pewnie myślał, że jego obecność mnie motywuje. No cóż, pozostawi-łem to bez komentarza.
Znajdowaliśmy się na pustej plaży, siedząc naprzeciwko siebie na ciepłym piasku i modląc się o cud. Tak już serio, Octavian wymyślił, że otoczenie na-tury pomoże wykrzesać ze mnie magiczne zdolności. Szczerze w to jednak wątpiłem, bo jak na razie, to udało mi się unieść kilka centymetrów w po-wietrzu, a nie to było moim zamierzeniem.  
— To nic nie da — jęknąłem po raz n-ty i wyrzuciłem ręce w górę. — Stra-ciliśmy mnóstwo czasu i...
— I co? — Octavian wykrzywił wargi. — Musisz uwierzyć w siebie, to pod-stawa czegokolwiek.
— Łatwo ci powiedzieć — burknąłem i skierowałem wzrok na wzburzone fale. Wiatr szumiał mi we włosach, a chłodna morska bryza łaskotała skórę twarzy. — To nie ty musisz odnaleźć swoich przyjaciół, którą są nie wiadomo gdzie. To nie ty czujesz, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo i to nie ty próbujesz poznać drzemiące w tobie moce. Więc nie mów mi, proszę z łaski swojej, że muszę uwierzyć w siebie. Jakbym tego nie wiedział.  
— Skończyłeś? — mężczyzna pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą w o-czach. — Powiem ci jedno: nie ty pierwszy i ostatni znajdujesz się w takiej sytuacji, kiedy życie ludzkie jest zagrożone. Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest przestać myśleć o sobie i skupienie się na rozwiązaniu problemu.
Otworzyłem usta, ale nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Nie byłem z tego powodu przeszczęśliwy, ale musiałem przyznać Octavianowi rację — przynajmniej w tej jednej sprawie, dodałem w myślach dla pocieszenia.
— No dobra — westchnąłem, a członek Rady uśmiechnął się, widząc moją zbolałą minę. — To jak mogę rozwiązać mój problem?
— Dobrze by było spojrzeć w przyszłość — powiedział po dłuższej chwili namysłu. — Przyznam, że osobiście tego nie popieram, bo łatwo można po-paść w obłęd.
— Dlaczego?
— Ciągłe zacieranie się czasoprzestrzeni, tracenie poczucia rzeczywistoś-ci, to wszystko ma na ciebie wpływ. W którymś momencie możesz po prostu mieć wizję, a będziesz święcie przekonany, że ten samochód jedzie prosto na ciebie. Zeskoczysz na bok, a w rzeczywistości przeskoczysz przez balu-stradę mostu. Taka sytuacja miała już miejsce, więc...
— Boże — wpatrywałem się w Octaviana z wybałuszonymi oczami. — To chyba nie jest bezpieczne.
— Nie jest — potwierdził mężczyzna. — Zależy oczywiście jak dla kogo. Ty posiadasz bardzo silną aurę, więc...
— Zrobię to — znowu przerwałem mu, kiedy chciał coś dopowiedzieć.
— Na pewno? — członek Rady patrzył na mnie niepewnie.
— Tak — odparłem, wiedząc że za moment się rozmyślę i zapytałem: — Co powinienem robić?
— Zamknij oczy — polecił, a ja podążałem za jego wskazówkami.
Otworzyłem usta i wziąłem głęboki oddech, chcąc oczyścić umysł ze wszystkich zbędnych myśli. Nie było to łatwe, ale w końcu mi się udało i jedynym co słyszałem, był szum fal, wiatr targający mnie za włosy i prze-latujące nad nami mewy.
Próbowałem zobaczyć twarze Ricky, Phoebe oraz Zayna, ale one co rusz mi umykały. Były blisko, a zarazem tak daleko, w jednej chwili na wycią-gnięcie ręki, a w następnej całe mile dalej.
— To się nie uda — szepnąłem i poczułem napływające mi do oczu łzy. — Nie potrafię...

— Potrafisz — oznajmił Octavian z siłą, która mnie zaskoczyła. — Nie tylko potrafisz, twoja moc jest w tobie, jest częścią ciebie. To ty decydujesz, jak z niej korzystać i kiedy.
Wciąż pogrążony w ciemności, zmusiłem swoje usta do uśmiechu. Głos członka Rady był spokojny, ale zawartych było w nim wiele emocji. Męż-czyzna naprawdę chciał mi pomóc.
Gdy tylko o tym pomyślałem, zamajaczył mi przed oczami pewien obraz.
Granatowe niebo zasnute było gęstymi chmurami, światło księżyca nie było w stanie się przez nie przebić. Stałem na plaży, ale poza mną nikogo na niej nie było. W oddali widziałem zarys jaskini, w której musiały przebywać Ricky i Phoebe. Chciałem tam pobiec, ale nie byłem w stanie się poruszyć. Tak więc nie ruszyłem wtedy nawet palcem, kiedy zobaczyłem nadbiegającą z daleka postać. Próbowałem dostrzec jej twarz, ale była ona rozmazana. Dopiero, gdy przebiegała obok mnie, w szoku rozpoznałem w niej siebie.
Przyszły ja skierował się do jaskini, ale nie zobaczyłem, czy do niej do-biegł, gdyż oślepił mnie rozbłysk nienaturalnego światła.
Znowu znajdowałem się na plaży, ale tym razem było jakoś inaczej, jaś-niej. Owszem, też był wieczór, ale byłem pewny, że to zupełnie inna wizja.
Przy wejściu do jaskini stała jakaś wysoka dziewczyna, ale jej twarz skry-ta była przez jasne włosy. Kogoś mi przypominała, ale nie potrafiłem po-wiedzieć, kogo. Mój wzrok przykuło wtedy coś innego.
Kilka metrów od brzegu na piasku ktoś leżał. Skupiłem wzrok i ku zgrozie stwierdziłem, że to nieruchome Ricky i Phoebe. Miałem nadzieję, że są tylko nieprzytomne, ale rozum podpowiadał coś zupełnie innego.
Z krzykiem otworzyłem oczy i zobaczyłem zaniepokojonego Octaviana. Mężczyzna dał mi trochę czasu na ochłonięcie i zapytał o to, co udało mi się ujrzeć. Opisałem mu wszystko najdokładniej jak się dało i zapewniłem, że pierwsza wizja nie ma dla nas teraz znaczenia, gdyż była zbyt odległa.
— To tą drugą powinniśmy się martwić — oznajmiłem, wpatrując się w o-cean. — To ma się wydarzyć już niedługo, jestem tego pewien. Ricky i Phoebe... One...
Zabrakło mi słów. One nie mogą umrzeć, powiedziałem sobie w myślach, nie mogą!
— Nie mamy więc dużo czasu — westchnął Octavian i obaj wstaliśmy, otrze-pując się z piasku. — Skupmy się na tym, co potrafisz. Zaczniemy od teleki-nezy.
— Okej — powiedziałem cicho.
Ćwiczyłem do późna i skonany znalazłem się w swoim łóżku około 1 w nocy.

***

Troszkę wcześniej:
Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 17:56
— Richardzie, masz chwilę czasu?
Ojciec Daniela pokiwał głową i dołączył do szeryf Bynes.
— Mam bardzo złe wieści — zaczęła kobieta i oboje dorośli usiedli w o-pustoszałym szpitalnym bufecie. — Rodzice Sama Collinsa zostali zamordo-wani.
— Co takiego?! — wykrzyknął zaskoczony Swanson. — Ale co się stało? Kto to zrobił?
— Nie mam zielonego pojęcia — westchnęła pani szeryf, opierając się łokciem na stoliku. — Podobno zostali pogryzieni przez węże i do pewnego stopnia skonsumowani.
Richard drgnął na dźwięk słowa „węże”, ale słuchał dalej.
— Ich ciała, a raczej to co z nich zostało, było umieszczone w składziku na miotły w ich własnym domu. Przychodzę z tym do ciebie, ponieważ mówiłeś wcześniej, że to Daniel i jakaś jego koleżanka znaleźli Sama i Maddie. Nie mówili, że widzieli coś podejrzanego? Cokolwiek, co mogłoby pomóc?
— Daniel mówił coś o wielkich wężach — odparł mężczyzna z niechęcią na wspomnienie utarczki słownej z najstarszym synem. — Nic poza tym, bo się kłóciliśmy. Jak zwykle zresztą.
Szeryf Bynes uśmiechnęła się krzywo.
— Rozumiem.
— Wiadomo już coś o Samie? Macie jakieś ślady?
— No właśnie nic nie mamy — jęknęła mama Angeliki. — Nic, a nic. Nie ma żadnych śladów, że Sam opuścił szpital albo , że ktoś go uprowadził. Jednym słowem dupa.
Richard nie skomentował słów kobiety.
— Teraz jeszcze zaginęła Ricky Howard i już naprawdę nie wiem, co robić. To jest jakaś epidemia.
— Jak to Ricky zaginęła? — wzmianka o byłej dziewczynie Daniela wstrząs-nęła mężczyzną.
— Jej brat przyszedł na posterunek i zgłosił jej zaginięcie. Wysłałam eki-pę, ale jak na razie żadnych śladów.
Richard nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Za dużo rzeczy na raz, przeszło mu przez myśl.
— Czy mogłabym porozmawiać z Maddie?
Pytanie szeryf Bynes ocuciło mężczyznę.
— Ale po co?
— Żeby powiedziała mi, co się wydarzyło w domo Collinsów. Każda infor-macja może mi pomóc rozwiązać tę sprawę.
— Maddie ma 14 lat — zaczął Richard. — Ona... ja jej nie powiedziałem o zaginięciu Sama.
Kobieta spojrzała na Swansona z uniesionymi brwiami, a wtedy do bufetu wpadła zdyszana dziewczyna.
— Tu jesteś — wycedziła Maddie i podeszła do pary siedzącej przy stoliku. — Gdzie jest Sam? Co się dzieje? Czemu mi nie powiedziałeś, że Sam zaginął? — Czternastolatka wyrzucała słowa z ust z szybkością torpedy.
— Nie chciałem cię niepokoić — odparł Richard słabo. — Co tu w ogóle ro-bisz? Kto pozwolił ci opuścić salę?
— Pielęgniarka, którą wezwałam. Zapytałam ją o stan Sama, a ona tylko odwróciła wzrok i mruknęła coś o jego zniknięciu. Możesz mi to wyjaśnić?!
Richard dostrzegł w oczach Maddie strach i ból. Mężczyzna wziął głęboki oddech i przytulił córkę.
— Przepraszam. Myślałem, że tak będzie lepiej. Nie wiedziałem, jak mam ci o tym powiedzieć. Poza tym nie wiemy więcej, niż ty. Policja nie znalazła na razie żadnych śladów, ale są na tropie, prawda, Susan?
Kobieta przewróciła oczami i kiwnęła głową.
— Chodź — szepnął Richard do córki. — Pani szeryf ma ręce pełne roboty.
— Zaczekajcie — poprosiła mama Angeliki. — Maddie, możesz mi powie-dzieć, co pamiętasz z tamtej nocy?
Czternastolatka zacisnęła wargi i cicho odpowiedziała:
— Poszłam do domu Sama, jak się umówiliśmy — widząc spojrzenie ojca, parsknęła: — No nie patrz tak na mnie, nie robiliśmy nic złego. Siedzieliśmy w salonie, oglądaliśmy film i usłyszeliśmy jakieś hałasy. Nagle zgasły wszyst-kie światła i pamiętam, jak bardzo się przestraszyłam. Sam powiedział, że-bym się nie bała, bo tylko wyskoczyły korki, ale czułam, że dzieje się coś złego. Zrobiło się okropnie zimno, choć noc była ciepła. Słyszeliśmy jakieś krzyki, ale baliśmy się ruszyć. W końcu poszliśmy na górę. Było ciemno i ciągle się o coś potykałam, aż w końcu...
Maddie przerwała i zadrżała. Richard spojrzał na nią z niepokojem, a pani szeryf pogłaskała ją po ramieniu.
— Aż w końcu? — zapytała zachęcająco.
— Aż w końcu coś dużego owinęło mi się wokół nogi. Przewróciłam się i wpadłam na Sama. Coś syknęło mi koło ucha i zrozumiałam, że to wąż. Zaczął mnie gdzieś ciągnąć. Krzyczałam, wołałam Sama, ale nie słyszałam odzewu. Bałam się, że coś mu się stało, że ten wąż go ugryzł. Potem chyba zemdlałam. Pamiętam, że to Daniel nas uratował. Zabrał nas stamtąd z tą dziewczyną, taką ładną blondynką. Zamówili taksówkę i przyjechaliśmy tutaj do szpitala.
Maddie zakończyła swoją opowieść i na jej twarzy zagościła ulga, że w końcu to z siebie wyrzuciła.
— Czy rodzice Sama już wrócili? — zapytała dziewczynka panią szeryf.
Kobieta zamarła i odwróciła wzrok. Z bólem serca nie powiedziała o ich zabójstwie:
— Nie, nie mamy na razie z nimi żadnego kontaktu.
Czternastolatka kiwnęła głową. Richard podziękował pani szeryf bez słów i razem z córką poszli na ich oddział.
Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 21 stycznia 2018

Rozdział 3.9

Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 16:08
Z perspektywy Daniela:
Przyznam szczerze, że miałem mętlik w głowie. Siedziałem dalej na huś-tawce, a mrowienie w okolicach brzucha nasilało się z każdą chwilą. Nie bo-lało, ale przypominało coś, z czym nie miałem do czynienia od bardzo daw-na. Od kiedy zerwałem z Ricky.
Zmarszczyłem czoło i westchnąłem ciężko. Gdzie jesteś Ricky?, pomyśla-łem. Gdzie mam was szukać? Ech, mruknąłem. Co ja mam robić? Nie mam pojęcia, od czego w ogóle zacząć.
Nie wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć — jak już mówiłem, mętlik w głowie i te sprawy. Nagle coś przyszło mi do głowy, a ja miałem o-chotę pacnąć się w czoło. Wyciągnąłem komórkę z kieszeni dżinsowych spo-denek i wybrałem numer Zayna.
Przez długi czas słyszałem sygnał połączenia, aż w końcu włączyła się poczta głosowa, którą dopiero po kilku sekundach wyłączyłem. Wstałem z huśtawki i wyszedłem z placyku zabaw. Słoneczko nadal przygrzewało, a ja zacząłem pisać sms-a do Nortona. Pytałem w nim, gdzie jest, prosiłem, że-by się odezwał i kliknąłem przycisk "wyślij". Mój telefon potrzebował chwili na zajarzenie i nagle pokazał, że wiadomość nie została wysłana.
— Że co? — parsknąłem i ponowiłem wysłanie, które i tak zakończyło się fiaskiem. — No co jest?
Wtedy mnie olśniło. Sprawdziłem stan konta i rzeczywiście zostało mi marnych parę groszy. Świetnie, pomyślałem. Zamiast iść od razu do siebie, skręciłem w kierunku domu przyjaciela. Droga była krótka, więc dosyć szyb-ko znalazłem się na ich posesji.
Biel domu Zayna biła po oczach. Budynek był czyściutki jak nigdy, wyda-wał się wręcz błyszczeć. Miałem już wejść na ganek, ale usłyszałem kobiece wołanie:
— Daniel, to ty?
Odwróciłem się, a przede mną stała pani Norton z dwoma wielkimi tor-bami zakupów.
— To ja — odpowiedziałem z uśmiechem, a kobieta odwzajemniła uś-miech, podeszła i przytuliła mnie, obijając mi plecy zakupami.
— Miło cię widzieć — powiedziała i zapytała z wahaniem: — Zayn nie jest z tobą?
Spojrzałem na nią i odparłem:
— Wyszedł ode mnie i myślałem, że może wrócił do siebie.
— Chodźmy sprawdzić w takim razie — oznajmiła i ruszyła na ganek.
— Proszę dać mi te torby — zaoferowałem się, a kobieta z ulgą mi je po-dała.
— Dzięki — powiedziała, otworzyła drzwi kluczem i weszliśmy do środka.
Panował tam lekki nieporządek, ale nie mnie było to oceniać. U mnie w domu też nie zawsze królowała czystość, więc...
— Zayn, jesteś? — krzyknęła mama Nortona, ale odpowiedziała nam cisza. — Chyba go nie ma. — Dopowiedziała, patrząc na mnie.
Poszliśmy do kuchni, a już na miejscu zacząłem wykładać zakupy na stół. Ile ta kobieta nakupowała rzeczy, pomyślałem, wyciągając czwarte opako-wanie kiełbasy z indyka (dla Waszej informacji dodam, że bardzo ją lubię). Mama Zayna krzątała się obok i wkładała produkty do lodówki.
Ja w międzyczasie zastanawiałem się, gdzie może podziewać się mój przyjaciel. Ludzie ot tak nie znikają... Ta, chciałoby się.
— Myślisz, że Zayn jest nadal na mnie zły? — zapytała znienacka kobieta.
Spojrzałem na nią i w moich oczach wydała się taka drobna. Zdawałem sobie sprawę z sytuacji rodzinnej Zayna, a poza tym miałem dobry kontakt z jego mamą, toteż mogłem odpowiedzieć szczerze:
— W jakiejś części na pewno — zacząłem i zobaczyłem, jak kobieta spusz-cza wzrok. — Wydaje mi się, że jego ból nie zniknie tak szybko. Nie chcę pa-ni zasmucać, ale musi pani dać mu trochę czasu. Może przynajmniej w jego przypadku sprawdzi się, że czas leczy wszelkie rany...
Mama Nortona zacisnęła wargi i uśmiechnęła się krzywo.
— Mam nadzieję, że masz rację — szepnęła i oparła się o zlew.
Rozejrzałem się dookoła i oznajmiłem, że będę już leciał. Obiecałem, że jak spotkam Zayna, to powiem mu, żeby zadzwonił.
— Jak coś to ma pani mój numer — dodałem. — Do widzenia.
— Cześć, Daniel — powiedziała kobieta i odprowadziła mnie do drzwi.
Wziąłem głęboki oddech i moim zwyczajowym szybkim krokiem ruszyłem do domu. Niech Zayn tam będzie, niech Zayn tam będzie, ta myśl chodziła mi po głowie przez całą drogę.

Po kwadransie dotarłem na miejsce i wpadłem do środka jak burza. Ob-szedłem cały budynek i ze złością zaliczyłem Nortona do elitarnej grupy za-ginionych przyjaciół, którzy gdzieś przepadli.
Usiadłem na kanapie w salonie w poczuciu totalnej bezsilności. Czułem się bezużyteczny, bo posiadałem magię, a nawet nie wiedziałem, jak z niej skorzystać. Zacisnąłem pięści, zagryzłem wargi i wtedy oczywiście zadzwonił telefon. Zdenerwowany spojrzałem na ekran i zamarłem, bo dzwoniła mama Zayna.
Pewnie chciała wiedzieć, czy jej syn jest u mnie, pomyślałem i nie ode-brałem. Kobieta próbowała się ze mną skontaktować jeszcze 2 razy aż w końcu odpuściła. Przełknąłem ślinę i coś sobie uświadomiłem.
Jeśli chciałem nauczyć się korzystać ze swojego daru, była jedna osoba w mieście, która mogła mi w tym pomóc.
— Octavian — wycedziłem na wspomnienie ostatniego spotkania z męż-czyzną.
Świetnie. Ze zbolałą miną wyszedłem z domu.

***

— Zastanawiałem się, kiedy wstaniesz, śpiąca królewno — powiedział Czarny Wąż, szczerząc się do Zayna. — Mam nadzieję, że było ci wygodnie?
Norton przez chwilę próbował ogarnąć sytuację, ale po nieudanej pierw-szej próbie poddał się. To jakiś zły sen, pomyślał szesnastolatek.
— Nie miej mi proszę za złe, że tak cię potraktowałem — rzekł czarodziej, wskazując na Nortona leżącego na ziemi. — Ale widzisz, nie spodziewałem się twojej wizyty w moich skromnych progach. Zupełnie mnie zaskoczyłeś i prawie wpadłeś mi w ramiona. W ostatniej chwili cię złapałem...
Oczy Czarnego Węża błyszczały, na co Zayn z irytacją stwierdził, że gość sobie z niego bezczelnie kpi. Chłopak wstał, ale zrobił to bardzo szybko i za-kręciło mu się w głowie.
— Coś ty mi zrobił? — parsknął Norton i złapał się za głowę. — Dziwnie się czuję.
— W ogóle jesteś jakiś dziwny — zaśmiał się czarodziej i z uciechy klepnął się po kolanie. — Chyba nigdy nie spotkałem się z takim idiotą, jak ty.
Szesnastolatek zacisnął pięści i miał już rzucić się na swojego rozmówcę, lecz poczuł silny wstrząs, który zawrócił mu w głowie. Zrobiło mu się ciemno przed oczami i przez chwilę nic nie słyszał.
Czarny Wąż wpatrywał się w Zayna, nie potrafiąc rozszyfrować, czy tam-ten udaje, czy rzeczywiście jest z nim coś nie tak. Wtedy Zayn cały siny na twarzy upadł na ziemię, przez kilka sekund wykrzykiwał niezrozumiałe słowa i przestał się poruszać.

***

Z perspektywy Daniela:
— Mogę wejść? To ja, Daniel.
Członek Rady nie odpowiedział. Albo się obraził, albo po prostu wyszedł, pomyślałem i zapukałem jeszcze raz. Wtedy usłyszałem odgłos zamykanej książki i zbliżające się kroki. Drzwi cicho zaskrzypiały i stanął w nich Octa-vian z zaciętym wyrazem twarzy.
— Co się stało? Nagle mnie potrzebujesz?
Uśmiechnąłem się sztucznie i minąłem go. Usiadłem na krześle i powie-działem:
— Musisz mnie szkolić. Musisz mnie wszystkiego nauczyć.
Mężczyzna zamknął drzwi, przysiadł na skraju łóżka i zmierzył mnie dłu-gim spojrzeniem.
— Żeby to było takie proste. Magia to nie jakieś tam sztuczki, pstrykasz i dzieje się. Magia to potężna siła, która potrafi wyzwolić w człowieku wszystko to, co najgorsze.
— Co próbujesz przez to powiedzieć? — zapytałem cicho.
— Magia zmienia. Nieważne, jak wykorzystywana, zmienia. Czy jesteś na to gotowy?
Wymienialiśmy spojrzenia, a cisza narastała.
— Chyba tak — odparłem, a Octavian omal nie krzyknął:
— Żadne chyba. Albo jesteś w stanie zaakceptować ten fakt, albo nie! Decyduj!
Wytrzeszczyłem oczy. Co to miało znaczyć? Co on sobie myślał, że kim ja jestem?
— Jestem gotowy! — powiedziałem z mocą.
— Super — mruknął Octavian i podszedł do leżącej na stoliku książki. — Czas zacząć.

***

Nathan Howard, młodszy brat Ricky stał przed biurem pani szeryf dobrych kilkanaście minut. Chłopiec zastanawiał się, rozważał wszystkie "za" i "prze-ciw" i podczas kolejnego ich wymieniania podjął wreszcie decyzję.
— Idę — szepnął do siebie i wszedł do środka.
Przemknął niezauważenie obok recepcjonisty wpatrującego się w ekran telewizora i wpadł na kobietę o jasnych blond włosach.
— Nathan? — zdziwiła się szeryf Bynes. — Co tu robisz? Coś się stało?
Nastolatek przez moment milczał aż w końcu odparł słabym głosem:
— Chciałbym zgłosić zaginięcie mojej siostry, Ricky Howard.


Koniec rozdziału 3.
Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 14 stycznia 2018

Rozdział 3.8


Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 14:40
Mike został w domu. Nie poszedł nad ocean, jak sobie zaplanował. Czemu? Piętnastolatek sam nie miał pojęcia.
Młody Swanson siedział od dwudziestu minut w salonie i oglądał jakieś reality show. Niby oglądał, ale w rzeczywistości w ogóle nie mógł się skupić. Jedna myśl tylko nie dawała mu spokoju: czemu nie poszedł na plażę.
Nie rozumiem, pomyślał, taki byłem przekonany do wyjścia, więc czemu tego nie zrobiłem? Jak powszechnie wiadomo, podświadomość nie daje od-powiedzi, kiedy się o nie prosi, więc Mike wcale nie był zdziwiony brakiem odzewu.
Syn Richarda dalej wpatrywał się w ekran, na którym brzydka kobieta przyłapała swojego swojego męża na zdradzie.

***

— Pójdziesz do Daniela, siostrzyczko — oznajmiła Mona, przerywając panującą ciszę. — Porozmawiasz z nim, sprawdzisz, jak działa mój super proch szaleństwa, a przy okazji szepniesz mu do uszka kilka miłych słówek.
— Że co?! — Meredith prawie zachłysnęła się powietrzem. — Nigdzie nie pójdę! Nie mam zamiaru go wykorzystywać.
Głośne prychnięcie poniosło się echem po jaskini. Mona przejechała delikatnie dłonią po swojej twarzy, uśmiechnęła się, wykrzywiając złowrogo zęby i oznajmiła:
— Czy ty myślisz, że masz tu cokolwiek do gadania? Nie, kochana. Co to, to nie! Ja mówię, ty robisz. Przecież wiesz, jak działa siostrzane przywią-zanie.
Meredith zacisnęła pięści w bezsilnej złości, ale nie odezwała się ponow-nie. Mona posłała jej oczko i uniosła wargi ku górze.
— No widzisz, tak też można, prawda? Nie musimy się przecież kłócić. Wiesz, jakbyś na tym wyszła...
Nie musiała kończyć zdania, druga blondynka doskonale wiedziała, co siostra ma na myśli.
— Wracając do Danielka, nie zapomnij sprawdzić, co u jego braciszka. Upewnij się, że pył zapomnienia, który ukradłam temu gościowi w pelerynie, działa.
Meredith niechętnie skinęła głową, zresztą nie miała innej opcji. Już mia-ła wychodzić, ale słowa wyszły z jej ust niemal natychmiastowo:
— Kiedyś w końcu się od ciebie uwolnię i nie będziesz mogła wykorzystać swojej mocy przeciwko mnie. — Głos miała przepełniony goryczą. — Jeszcze trochę, a...
Mona zbliżyła się tak szybko, że Meredith drgnęła.
— Chyba śnisz — warknęła siostra. — A teraz idź, zanim moja cierpliwość wyczerpie się zupełnie.
Meredith praktycznie wybiegła, a w jaskini zapanowała cisza. W następ-nej grocie Phoebe i Ricky uwięzione w niewidzialnych pułapkach wymieniły zdumione spojrzenia.

***

Z perspektywy Daniela:
Czułem się przebudzony, jak nigdy wcześniej. Rozglądałem się po pokoju, a mój czysty umysł analizował wszystko szybko i dokładnie.
Ktoś rzucił na mnie czar. Na mnie i na Zayna, tego byłem pewien na 100%. Szkoda tylko, że nie wiedziałem kto, bo bym z miłą chęcią skopał tę osobę.
Przez jakąś minutę zastanawiałem się, co powinienem zrobić. W końcu zadzwoniłem do Octaviana i poprosiłem go o spotkanie. Członek Rady był zachwycony, że tak szybko poradziłem sobie z wpływem czaru i miałem za pół godziny zjawić się w jego pokoju w Hotelu Pawie Oko. Na samą tę nazwę chciało mi się śmiać, ale nie skomentowałem na głos doboru miejsca spo-czynku mężczyzny.
Przemyłem twarz w łazience i wyszedłem z domu. Niebo było bezchmur-ne, błękit królował po prostu wszędzie. Światło słońca parzyło skórę, ale nie było to dla mnie uciążliwe.
Moje osiedle było dziwnie wymarłe, ale w okresie wakacyjnym zawsze takie było. Większość sąsiadów wyjeżdżała z Wildfire z pierwszym dniem lata, tylko Swansonowie zostawali, żeby pilnować pokoju na opustoszałych ulicach. Co tu dużo mówić, po prostu nie było nas stać na wyjazdy. Westch-nąłem z rozdrażnieniem na samą tę myśl.
Szedłem powoli, napawając się piękną pogodą i świeżym powietrzem. Miałem ochotę przysiąść na ławce na placyku zabaw i wpatrywać się w lata-jące dookoła ćwierkające ptaszki. Nie zatrzymywałem się jednak i po pięt-nastu minutach szybkiego spaceru dotarłem do celu mojej wędrówki. Mimo-wolnie spojrzałem na lewo, gdzie stał opuszczony dom Collinsów. Przypusz-czałem, że teren będzie obstawiony przez policję, ale nigdzie nie było ani śladu radiowozu. Zmarszczyłem brwi i wszedłem do hotelu.
W środku panowała zupełna cisza. Minąłem ladę, za którą powinna stać recepcjonistka, ale w hotelu Pawie Oko najwyraźniej się jej nie uświadczy. Wszedłem po schodach na pierwsze piętro i zatrzymałem się. Ściany pokry-wała bladoróżowa tapeta, miejscami całkiem spleśniała. W korytarzu stał drewniany stolik, a na nim leżał brązowy telefon stacjonarny. Wow, świetne miejsce sobie wybrał, pomyślałem, mrużąc oczy. Zgodnie z sugestią Octavia-na skręciłem w prawo i zapukałem do pokoju 21.
— Proszę — usłyszałem i otworzyłem drzwi.
Z ciekawością omiotłem wzrokiem pomieszczenie, ale nie było ono speł-nieniem marzeń. Mężczyzna siedzący na krześle musiał wyczytać to z mojej twarzy, bo westchnął:
— Nie jest to miejsce do wypoczynku, ale niczego innego nie mogłem znaleźć na już.
— Ja nic nie mówię — odparłem szybko, ale uśmiechnąłem się pod nosem. — Wiesz może, co to był za czar? — Zapytałem ze szczerą nadzieją w głosie.
Członek Rady pokiwał głową, ale nie wydawał się być zadowolony. Kiwnąłem na niego znacząco głową, żeby łaskawie wydusił z siebie to, co ma do powiedzenia.
— Proch szaleństwa.
— Szaleństwa... — szepnąłem i przed oczami zamajaczył mi obraz pustki, w której byłem we śnie.
To nie mógł być przypadek, stwierdziłem w myślach. To słowo — szaleństwo — było słowem kluczem. Pamiętałem, jak we śnie ciągle uważałem, że to wszystko było jakimś szaleństwem. Może już wtedy podświadomość chciała mnie naprowadzić...?
— To nic nadzwyczajnego — odezwał się Octavian szybko. — Zwykły czar, który trochę człowieka otumania. Martwi mnie jednak, kto go na was rzucił. — Mężczyzna posłał mi długie spojrzenie i zapytał: — Nie przychodzi ci nikt do głowy?
Uniosłem brwi i parsknąłem:
— Oprócz Czarnego Węża nie znam nikogo, nie wliczając ciebie, kto posługiwałby się magią.
Octavian złączył ręce, wziął długi oddech i przymknął oczy. Patrzyłem na niego i czekałem, aż łaskawie przestanie udawać mnicha. Cisza jednak się przedłużała, a ja robiłem się coraz bardziej poirytowany. Dobra, koniec, pomyślałem.
— Możesz przestać? — zapytałem ze złością.
Członek Rady spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a ja prychnąłem:
— Po co miałem tu przyjść, możesz mi powiedzieć? Phoebe i Ricky są przetrzymywane w jakiejś jaskini, muszę je odnaleźć, ale nie, ja zjawiam się tutaj, żeby się dowiedzieć, że ten zasrany proch szaleństwa to nic nadzwyczajnego. — Z każdym kolejnym słowem podnosiłem głos, ale jeszcze nie skończyłem. — Super, świetnie, ale ta informacja niczego mi nie dała. Powiem więcej, zmarnowałem czas, przychodząc tutaj, czas, który mogłem spożytkować na poszukiwanie moich przyjaciółek, na poszukiwanie Sama i odmienienie go. A ty tylko...
Aż zabrakło mi słów, tak mnie zapowietrzyło. Czułem krew napływającą mi do mózgu, czułem, jak płynie żyłami do jego rdzenia. Słyszałem szczekanie psa, jakby zwierzak stał obok mnie. Przez chwilę miałem wra-żenie, że się unoszę.
Octavian patrzył na mnie zszokowany moim wybuchem. Ja wzruszyłem ramionami i czekałem na reakcję mężczyzny. Członek Rady już otwierał usta, ale ostatecznie je zamknął. Aha, pomyślałem. Jego zachowanie dało mi tylko pretekst do wyjścia.
Opuszczając pokój trzasnąłem drzwiami i szybkim krokiem opuściłem przeklęty hotel Pawie Oko. Co za beznadziejny człowiek, przyszło mi na myśl. Liczysz na pomoc, a i tak dostajesz figę z makiem. Z tego wszystkiego aż zaschło mi w gardle.

Wciąż zły maszerowałem pustym chodnikiem, aż dotarłem do placyku zabaw, na który wcześniej chciałem wstąpić. Usiadłem na metalowej huś-tawce, a ta zaskrzypiała pod moim ciężarem. Zamknąłem oczy i zacząłem się wsłuchiwać w odgłosy natury. Do moich uszu docierało ćwierkanie ptaszków, szum wiatru i kołysanie się gałęzi starych dębów rosnących kilka metrów dalej.
Pozwoliłem myślom odpłynąć i nareszcie, choć na krótki moment, po-czułem się wolny od wszelkich zmartwień. Było mi przyjemnie ciepło, czu-łem się częścią otaczającego mnie świata.
Odgłos udeptywanej ziemi trochę mnie rozbudził, ale nie do końca. Dopiero, gdy usłyszałem znajomy głos i własne imię, otworzyłem oczy i uś-miechnąłem się zaskoczony.
— Meredith? Co ty tu robisz?
Blondynka uśmiechnęła się słabo i przysiadając się na huśtawce, odparła:
— Szukałam cię.
— Serio?
— Mhm — mruknęła nastolatka i dodała: — Po tym, jak zniknęłam w szpi-talu, chciałam ci wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłam i...
— I? — zapytałem zaciekawiony.
Meredith wpatrywała się w swoje granatowe adidasy i mruknęła:
— Bochciałamcięzobaczyć.
— Co takiego?
— No bo chciałam cię zobaczyć.
Otworzyłem szerzej oczy i uśmiechnąłem się delikatnie.
— Serio?
Dziewczyna tylko kiwnęła głową i lekko zarumieniona wpatrywała się w piaskownicę. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ja też chciałem ją zobaczyć, dowiedzieć się, czy wszystko w porządku, ale nie spodziewałem się, że ona ma tak samo.
— To czemu zniknęłaś w szpitalu? — przerwałem panującą ciszę.
Nagle poczułem ściskanie w żołądku, ale nie było ono bolesne.
— Nienawidzę szpitali — ostatnie słowo wypowiedziała z obrzydzeniem. — Boję się ich. — Coś w mojej twarzy kazało jej mówić dalej: — Mój tata miał raka i bardzo długo leżał w szpitalu. Praktycznie wszystkie popołudnia spę-dziłam na krześle obok niego i oczekiwałam na wieści o jego ozdrowieniu. Oczywiście takowych się nie doczekałam, bo mój tata... zmarł.
Posłałem jej spojrzenie pełne współczucia, a ona kiwnęła głową.
— Od tego czasu omijam szpitale jak ognia. Tamtego wieczoru, kiedy weszliśmy do środka, wszystkie złe wspomnienia wróciły i po prostu nie wy-trzymałam. Przepraszam, nie powinnam była tak was zostawiać, ale to było silniejsze ode mnie.
— Ale nie musisz przepraszać — powiedziałem z mocą i uśmiechnąłem się. — Rozumiem. Nie tylko ty masz demony, z którymi musisz się mierzyć każ-dego dnia.
Meredith spojrzała na mnie z ulgą wypisaną na twarzy.
— Dzięki — powiedziała. — A co z twoją siostrą i jej chłopakiem? Wyszli z tego, czy nadal są w szpitalu?
Westchnąłem i spojrzałem na krzaki naprzeciwko.
— Nadal są w szpitalu — odpowiedziałem, choć nawet dla mnie nie zabrz-miało to przekonująco.
Blondynka jednak nie wychwyciła dziwnej nuty w moim głosie i odparła, że na pewno nic im nie jest. Zgodziłem się z nią i przez kilka minut delektowaliśmy się ciszą.
— Dałabyś mi swój numer? — zapytałem nagle.
Meredith wytrzeszczyła oczy i zaśmiała się.
— Jasne — odparła i wpisała mi go do mojej komórki.
Zadzwoniłem do niej, żeby od razu miała mój i go sobie zapisała. Tak zrobiła i umówiliśmy się na następny dzień na lemoniadę, bo bardzo jej się teraz spieszyło. Pożegnaliśmy się, Meredith pomachała mi, a ja jej odmacha-łem.
Uśmiechnąłem się sam do siebie i coś we mnie odżyło. Jakaś dawna cząstka, o której istnieniu dawno zapomniałem. Nie wiedziałem jeszcze wte-dy tylko, jaka.

***

— No i jak tam? — zapytała Mona, kręcąc piruety po jaskini. — Wszystko działa, jak powinno? Tak czy nie?
— Mike siedzi w domu i się nad czymś gorączkowo zastanawia, więc tak, twój głupi czar działa — odparła Meredith z wyraźną niechęcią. — Co do Daniela, nie byłabym taka pewna.
Mona zatrzymała się raptownie i zacisnęła pięści.
— O czym ty gadasz, do cholery?!
— Jestem przekonana, że proszek, który mi dałaś, już nie działa, jeśli w ogóle tak było.
Radosny ton Meredith podziałał na Monę jak płachta na byka.
— To niemożliwe! Nie mógł zużyć się tak szybko.
— A jednak — mruknęła Meredith i uśmiechnęła się złośliwie.
— Przestań, natychmiast przestań! — rozkazała siostra i zaczęła rozmaso-wywać sobie skronie. — To po prostu niemożliwe.

***

— Słyszałaś? — zapytała Phoebe rozemocjonowanym głosem. — Daniel jest wolny. Przyjdzie po nas.
Ricky tylko kiwnęła głową, pełna sprzecznych myśli i pesymistycznych wi-zji przyszłości.
— Mam tylko nadzieję, że zdąży — szepnęła Phoebe, mając na myśli zaplanowany rytuał Mony.


Ciąg dalszy nastąpi...

niedziela, 7 stycznia 2018

Rozdział 3.7

Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 13:59
Mike siedział na łóżku w swoim pokoju i myślał, ale i tak nic nie przychodziło mu do głowy. Chłopak wysilał pamięć, by przypomnieć sobie poprzedni dzień, przynajmniej sam wieczór, jednak nic z tego. Jego pamięć nie chciała współpracować, tak jak to robić powinna.
No ludzie... westchnął piętnastolatek i posłał krzywe spojrzenie ścianie. Czy ja wymagam tak wiele? Chcę tylko wiedzieć, co takiego było wczoraj.
Ściana pozostała niewzruszona, co rozzłościło Mike'a jeszcze bardziej.
Wczoraj, wczoraj, wczoraj... Co do cholery wydarzyło się wczoraj?
Nastolatek zamknął oczy i pogrążył się w ciemności.
Przypomnij sobie! No przypomnij!
Mike wypuścił powietrze z ust i spróbował raz jeszcze.
Proszę, przypomnij sobie. Wczorajszy dzień... Wczorajszy dzień... Cokolwiek...
W umyśle zamajaczył obraz spienionego oceanu. Żywioł wydawał się tak realny, że pięt-nastolatkowi zrobiło się zimno, a jego ręce pokryła gęsia skórka.
Chłopak otworzył oczy i wziął głęboki oddech, próbując poukładać sobie wszystko w gło-wie. Nadal nie miał pojęcia, co się działo dzień wcześniej, ale teraz wiedział przynajmniej, gdzie szukać.

***

Odcinek My Little Pony skończył się i na ekranie pojawiły się napisy końcowe. Zayn z ponu-rą miną zaczął przeskakiwać po kanałach, tak jak robił to Daniel. Norton spojrzał na przyjaciela, który kilka minut wcześniej zasnął i wiercił się niespokojnie. Siedemnastolatek rozłożył się na kanapie z nogami leżącymi na kolanach Zayna, co temu jakoś nie przeszkadzało. Chłopak miał w tamtej chwili większe zmartwienia.
Gdzie ja znajdę kucyki do oglądania?, pomyślał z udręką i powrócił spojrzeniem do telewi-zora. Na żadnym z kanałów jednak ich nie znalazł. Z nieszczęśliwą miną zszedł z kanapy, ściągając z siebie nogi przyjaciela. Ten jęknął przez sen, ale nie obudził się.
Zayn wyszedł z salonu, podszedł do drzwi wejściowych i opuścił dom Swansonów. Choć szesnastolatek nadal był pod wpływem prochu szaleństwa, tak jak Daniel, świeże powietrze powietrze pozwoliło mu oczyścić umysł. Pierwsze, co, a raczej kto przyszedł mu na myśl, była Aria Stevenson. Norton myślał o niej praktycznie przez cały czas, ale nigdy nie widział jej w głowie tak wyraźnie, jak teraz.
Jakbyś tu była powiedział Zayn, mijając starszą panią niosącą zakupy z pobliskiego warzywniaka. Kobieta spojrzała na niego z troską, ale nastolatek nie zwrócił na nią uwagi. Szedł przez siebie, aż dotarł do miejsca, w którym po raz ostatni widział dziewczynę.
Szary magazyn nadal stał na odludziu, Zayn nie wiedział, czemu miałoby być inaczej. Podszedł do stojącego samotnie budynku i zapukał. Aria musi być w środku. Czeka na mnie i...
W drzwiach stał Czarny Wąż, patrząc na Nortona z wybałuszonymi oczami. Mężczyzna przez chwilę starał się ogarnąć sytuację, ale uprzedził go Zayn:
Przyszedłem po Arię. Powiedz mi, gdzie jest, człowieku.
Czarodziej z niedowierzania aż otworzył usta. To się nie dzieje naprawdę, pomyślał.
Wejdź do środka, Aria czeka na ciebie.
Przypadkowy dobór słów Czarnego Węża podziałał na szesnastolatka motywująco. Zayn zrobił dwa kroki do przodu i znalazł się we wnętrzu magazynu. Stevenson jednak nie było w środku i Norton już miał się odwrócić, kiedy poczuł bolesne ugryzienie w odkrytego palca u stopy. Spojrzał w dół i zobaczył uciekającego małego węża. Chłopak chciał krzyknąć, ale upadł, a nad nim zamajaczyła uśmiechnięta twarz czarodzieja.
To mój szczęśliwy dzień, wiesz? zapytał mężczyzna. Najpierw Sam, a teraz ty z własnej woli do mnie przychodzisz. Czy nie mogłoby być lepiej?
Norton nie miał na to odpowiedzi. Przeklęte sandały, pomyślał i zamknął oczy.

***

Z perspektywy Daniela:
Wszystko wydaje się takie... nierealne. Tak, to jest dobre słowo. Znajduję się w próżni w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Otacza mnie nieprzenikniona ciemność, wielka, niczym nieograniczona pustka. Unoszę się w trudno mi tu mówić o powietrzu tej próżni i wypatruję najsłabszego źródła światła, jakiegokolwiek, które pozwoliłoby rozproszyć ten mrok wokół mnie.
W pewnej chwili zda sobie sprawę, że śnię. Nie jestem pewny, skąd przyszła ta myśl, ale wszystko na to wskazuje. Zaczynam rozmyślać, czemu akurat śni mi się pustka, kiedy coś we mnie drga. Nie wiem co, ale gdzieś daleko, wewnątrz mnie, poruszyło się z zawrotną prędkością. To było jak muśnięcie, a zarazem jakbym zderzył się z ceglanym murem. W jednej sekundzie zaparło mi dech, a w kolejnej czułem się, jakbym leżał na łożu z miękkich piór.
Zaczynam spadać w otchłań bez dna. Patrzę w dół i nie wid nawet własnych nóg. Może to i lepiej, myślę, jak i tak ich nie czuję. Zachciewa mi się śmiać, a nawet nie wiem, z jakiego powodu. Le w dół, jednak nie czu oporu powietrza (przyjmijmy, że otaczająca mnie substancja jest powietrzem).
Tak więc lecę i lecę, a moje spadanie nie ma końca. Dalej sobie tak lecę i myślę: co to ma być? Nie na to się pisałem. Sny powinny być ciekawe, rozbudzać wyobraźnię, pokazywać ludziom świat, do którego nie mogą mieć dostępu, a tymczasem moje , że się tak wyrażę, nudne.
Zakładam ręce na klatce piersiowej i czekam. Czekam, aż skończy się to szaleństwo, które nieszczęśliwie mnie dopadło. Szaleństwo, które zdaje się, ma nie mieć końca. Przynajmniej nie w tym życiu, myślę ze złością.
Spadanie przyspiesza, ale nie robi mi to wielkiej różnicy. Co ma być, to będzie, stwie-rdzam w myślach i ziewam. Hę? Od kiedy w snach się ziewa? Coś tu jest bardzo nie halo i nie mówię tylko o... Zresztą nieważne. Mam dość.
Chcę już się obudzić! wołam w pustkę, a odpowiedzią jest cisza. Już chyba czas, żebym wstał! Pobudka!
Moje ciało, mój umysł i nie wiem, co jeszcze nie chcą mnie słuchać. Dalej spadam, ale mam uczucie, że zbliżam się ku końcowi. Pojawia się mrowienie u stóp, których wcześniej w ogóle nie czułem. Wszechobecna cisza staje się bardziej przytłaczająca z każdą upływającą sekundą. Dłonie mi się trzęsą, tracę panowanie nad całym moim ciałem.
Spadanie nareszcie zwalnia, a ja zaczynam słyszeć jakieś dziwne trzepotanie. Dźwięk nasila się, ale nie potrafię ustalić jego źródła.
Nagle słyszę dziewczęcy krzyk, który przeszywa mnie zgrozą. Pojawia się myśl, że ktoś mi bardzo bliski jest w niebezpieczeństwie. Tylko czemu to mi się śni? Nie znam odpowiedzi, a jej nieograniczone możliwości nie przypadają mi do gustu.
Mimowolnie przegryzam wargę i wtedy zatrzymuję się. Choć wciąż otacza mnie pustka, czuję, że jestem w zupełnie innym miejscu. Nie ma to najmniejszego sensu, ale zyskuję pewność, że wkrótce ma wydarzyć się coś złego. Zimno skręcające mnie od środka tańczy na moich plecach, a pięści zaciskają się wbrew mojej woli.
Co się ze mną dzieję? Ucisk i nieprzyjemne drapanie w gardle nie ułatwia myślenia, tyle jestem w stanie powiedzieć na pewno. Niewidzialna siła obraca mnie wokół własnej osi i wy-rzuca do przodu. Lecę i zatrzymuję się w pozycji leżącej na brzuchu. Nawet nie czuję nie-wygody, przyznam szczerze. To dziwne. Wszystko tu jest dziwne, ale mniejsza.
Próbuję wstać, ale nie udaję mi się, gdyż nie mam się o co oprzeć. Tak to już bywa w próżni. Mój wzrok przykuwa rozbłysk w oddali. Czyżby to... Tak.
Z początku mikroskopijnej wielkości, światełko powiększa się, aż zaczyna rozpraszać ciemność, której mam serdecznie dosyć. Tak, tak, chcę krzyczeć z radości. Mrok znika, ucieka przed wszechogarniająca siłą światła. Z minuty na minutę robi się coraz jaśniej, a mi coraz cieplej na sercu. Bóle i dolegliwości znika, pozostawiając po sobie słabe ślady, które mają potem zamienić się w blizny.
Przede mną świeci słońce, wielka, rozgrzana do czerwoności gwiazda. Zalewa mnie blaskiem prosto w oczy, a ja i tak mogę patrzeć na nią bez przeszkód. W moim sercu pojawia się nadzieja, która ma uwolnić mnie od otaczającego szaleństwa.
Po raz drugi słyszę trzepotanie i uświadamiam sobie, skąd pochodzi. Tym trzepoczącym czymś jest bijące serce. Nie należy ono do mnie, ale jest silne i walczy o przetrwanie.
I wtedy się budzę.

***

Z perspektywy Daniela:
Otwieram oczy i w pierwszej chwili nie rozpoznaję miejsca, w którym się znajduję. Rozglądam się i dociera do mnie, że to salon w moim domu. Oddycham z ulgą i wstaję z kanapy. Nasłuchuję, ale nikogo nie słyszę. Marszczę brwi i z burzą myśli kłębiących mi się w głowie idę na górę. Powoli wdrapuję się po schodach i wchodzę do każdego pomieszczenia. No kurde, gdzie są wszyscy?, zastanawiam się, kiedy wszystkie pokoje okazują się puste. Dobra, nie wszystkie, bo w pokoju Mike'a rozłożył się Tofik, który teraz smacznie śpi. Szczęściarz, myślę na wspomnienie snu, który zmęczył mnie, zamiast dać mi wypocząć.
Ziewam z szeroko otwartymi ustami i wchodzę do swojego pokoju. Siadam na fotelu i włączam internet w telefonie. Skorzystałbym z wi-fi w domu, ale ojczulek jak zwykle nie pamiętał o rachunku. Mimowolnie obgryzam paznokcie, kiedy zdaję sobie z tego sprawę, natychmiast przestaję. Messenger ładuje się tak wolno, że mam ochotę rzucić moim telefonem (starym gratem, który mam nieprzyjemność posiadać od przeszło ponad dwóch lat) o ścianę i sprawdzić, czy jest niezniszczalny. Przyznam szczerze, że pod tym względem moja komórka potrafi miło zaskoczyć. Spadała milion razy, jak nie na podłogę to na schody, wylatywała mi z rąk i driftowała po tramwajach, tak więc, jest praktycznie niezniszczalna. Jednak nigdy nie uderzyłem nią o ścianę, ale wolę nie kusić losu. Nie jestem ryzykantem (przynajmniej w większości sytuacji!), jak mój młodszy braciszek. Mike wiecznie prosi się o kłopoty, a później trzeba go z nich wyciągać.
Biorę palce do ust, praktycznie tego nie zauważając. Spoglądam na ekran i wow, Messenger wreszcie raczył się załadować. Jestem pod wrażeniem. Kładę rękę na oparcie fotela, jak najdalej od mojej twarzy. Mam kilka wiadomości, ale żadnej z nich nie odczytuję. Bo i po co, przecież i tak nie wiem, co mogę im odpisać. Mam zbyt duży mętlik w głowie. Lekko szumi mi w uszach, a oczy same się zamykają. Po raz kolejny ziewam i mam ochotę położyć się spać. Znowu.
Co się ze mną dzieje? Nie czułem się taki zmęczony od bardzo dawna. Od czasu roku szkolnego. Zdradzę wam tylko, że cierpię na ciężką, upierdliwą bezsenność. Sen po prostu do mnie nie przychodzi, tak mówię sobie co jakiś czas, by usprawiedliwić fakt, że kładę się spać po 0:34, a sprawdzam godzinę jeszcze o 2:57.
Moje palce znowu lądują w ustach. Choć to boli, nadal to robię. Staram się powstrzymywać, ale udaję mi się tylko przez chwilę. Sekunda nieuwagi i znowu to samo. Wstaję, odkładam komórkę na fotel, ale ta się z niego ześlizguje i głośno uderza w podłogę. Idę na środek pokoju i siadam w po turecku. Ciało samo za mnie dyryguje, prawdopodobnie podporządkowując się rozkazom umysłu, nad którym nie panuję.
Przymykam oczy i wsłuchuję się w panującą ciszę. Nie wiem, po co to robię.
Tak jakby podświadomość chciała mi coś przekazać.

Ciąg dalszy nastąpi...
Snow-Falling-Effect