Music

niedziela, 7 stycznia 2018

Rozdział 3.7

Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 13:59
Mike siedział na łóżku w swoim pokoju i myślał, ale i tak nic nie przychodziło mu do głowy. Chłopak wysilał pamięć, by przypomnieć sobie poprzedni dzień, przynajmniej sam wieczór, jednak nic z tego. Jego pamięć nie chciała współpracować, tak jak to robić powinna.
No ludzie... westchnął piętnastolatek i posłał krzywe spojrzenie ścianie. Czy ja wymagam tak wiele? Chcę tylko wiedzieć, co takiego było wczoraj.
Ściana pozostała niewzruszona, co rozzłościło Mike'a jeszcze bardziej.
Wczoraj, wczoraj, wczoraj... Co do cholery wydarzyło się wczoraj?
Nastolatek zamknął oczy i pogrążył się w ciemności.
Przypomnij sobie! No przypomnij!
Mike wypuścił powietrze z ust i spróbował raz jeszcze.
Proszę, przypomnij sobie. Wczorajszy dzień... Wczorajszy dzień... Cokolwiek...
W umyśle zamajaczył obraz spienionego oceanu. Żywioł wydawał się tak realny, że pięt-nastolatkowi zrobiło się zimno, a jego ręce pokryła gęsia skórka.
Chłopak otworzył oczy i wziął głęboki oddech, próbując poukładać sobie wszystko w gło-wie. Nadal nie miał pojęcia, co się działo dzień wcześniej, ale teraz wiedział przynajmniej, gdzie szukać.

***

Odcinek My Little Pony skończył się i na ekranie pojawiły się napisy końcowe. Zayn z ponu-rą miną zaczął przeskakiwać po kanałach, tak jak robił to Daniel. Norton spojrzał na przyjaciela, który kilka minut wcześniej zasnął i wiercił się niespokojnie. Siedemnastolatek rozłożył się na kanapie z nogami leżącymi na kolanach Zayna, co temu jakoś nie przeszkadzało. Chłopak miał w tamtej chwili większe zmartwienia.
Gdzie ja znajdę kucyki do oglądania?, pomyślał z udręką i powrócił spojrzeniem do telewi-zora. Na żadnym z kanałów jednak ich nie znalazł. Z nieszczęśliwą miną zszedł z kanapy, ściągając z siebie nogi przyjaciela. Ten jęknął przez sen, ale nie obudził się.
Zayn wyszedł z salonu, podszedł do drzwi wejściowych i opuścił dom Swansonów. Choć szesnastolatek nadal był pod wpływem prochu szaleństwa, tak jak Daniel, świeże powietrze powietrze pozwoliło mu oczyścić umysł. Pierwsze, co, a raczej kto przyszedł mu na myśl, była Aria Stevenson. Norton myślał o niej praktycznie przez cały czas, ale nigdy nie widział jej w głowie tak wyraźnie, jak teraz.
Jakbyś tu była powiedział Zayn, mijając starszą panią niosącą zakupy z pobliskiego warzywniaka. Kobieta spojrzała na niego z troską, ale nastolatek nie zwrócił na nią uwagi. Szedł przez siebie, aż dotarł do miejsca, w którym po raz ostatni widział dziewczynę.
Szary magazyn nadal stał na odludziu, Zayn nie wiedział, czemu miałoby być inaczej. Podszedł do stojącego samotnie budynku i zapukał. Aria musi być w środku. Czeka na mnie i...
W drzwiach stał Czarny Wąż, patrząc na Nortona z wybałuszonymi oczami. Mężczyzna przez chwilę starał się ogarnąć sytuację, ale uprzedził go Zayn:
Przyszedłem po Arię. Powiedz mi, gdzie jest, człowieku.
Czarodziej z niedowierzania aż otworzył usta. To się nie dzieje naprawdę, pomyślał.
Wejdź do środka, Aria czeka na ciebie.
Przypadkowy dobór słów Czarnego Węża podziałał na szesnastolatka motywująco. Zayn zrobił dwa kroki do przodu i znalazł się we wnętrzu magazynu. Stevenson jednak nie było w środku i Norton już miał się odwrócić, kiedy poczuł bolesne ugryzienie w odkrytego palca u stopy. Spojrzał w dół i zobaczył uciekającego małego węża. Chłopak chciał krzyknąć, ale upadł, a nad nim zamajaczyła uśmiechnięta twarz czarodzieja.
To mój szczęśliwy dzień, wiesz? zapytał mężczyzna. Najpierw Sam, a teraz ty z własnej woli do mnie przychodzisz. Czy nie mogłoby być lepiej?
Norton nie miał na to odpowiedzi. Przeklęte sandały, pomyślał i zamknął oczy.

***

Z perspektywy Daniela:
Wszystko wydaje się takie... nierealne. Tak, to jest dobre słowo. Znajduję się w próżni w dosłownym znaczeniu tego słowa.
Otacza mnie nieprzenikniona ciemność, wielka, niczym nieograniczona pustka. Unoszę się w trudno mi tu mówić o powietrzu tej próżni i wypatruję najsłabszego źródła światła, jakiegokolwiek, które pozwoliłoby rozproszyć ten mrok wokół mnie.
W pewnej chwili zda sobie sprawę, że śnię. Nie jestem pewny, skąd przyszła ta myśl, ale wszystko na to wskazuje. Zaczynam rozmyślać, czemu akurat śni mi się pustka, kiedy coś we mnie drga. Nie wiem co, ale gdzieś daleko, wewnątrz mnie, poruszyło się z zawrotną prędkością. To było jak muśnięcie, a zarazem jakbym zderzył się z ceglanym murem. W jednej sekundzie zaparło mi dech, a w kolejnej czułem się, jakbym leżał na łożu z miękkich piór.
Zaczynam spadać w otchłań bez dna. Patrzę w dół i nie wid nawet własnych nóg. Może to i lepiej, myślę, jak i tak ich nie czuję. Zachciewa mi się śmiać, a nawet nie wiem, z jakiego powodu. Le w dół, jednak nie czu oporu powietrza (przyjmijmy, że otaczająca mnie substancja jest powietrzem).
Tak więc lecę i lecę, a moje spadanie nie ma końca. Dalej sobie tak lecę i myślę: co to ma być? Nie na to się pisałem. Sny powinny być ciekawe, rozbudzać wyobraźnię, pokazywać ludziom świat, do którego nie mogą mieć dostępu, a tymczasem moje , że się tak wyrażę, nudne.
Zakładam ręce na klatce piersiowej i czekam. Czekam, aż skończy się to szaleństwo, które nieszczęśliwie mnie dopadło. Szaleństwo, które zdaje się, ma nie mieć końca. Przynajmniej nie w tym życiu, myślę ze złością.
Spadanie przyspiesza, ale nie robi mi to wielkiej różnicy. Co ma być, to będzie, stwie-rdzam w myślach i ziewam. Hę? Od kiedy w snach się ziewa? Coś tu jest bardzo nie halo i nie mówię tylko o... Zresztą nieważne. Mam dość.
Chcę już się obudzić! wołam w pustkę, a odpowiedzią jest cisza. Już chyba czas, żebym wstał! Pobudka!
Moje ciało, mój umysł i nie wiem, co jeszcze nie chcą mnie słuchać. Dalej spadam, ale mam uczucie, że zbliżam się ku końcowi. Pojawia się mrowienie u stóp, których wcześniej w ogóle nie czułem. Wszechobecna cisza staje się bardziej przytłaczająca z każdą upływającą sekundą. Dłonie mi się trzęsą, tracę panowanie nad całym moim ciałem.
Spadanie nareszcie zwalnia, a ja zaczynam słyszeć jakieś dziwne trzepotanie. Dźwięk nasila się, ale nie potrafię ustalić jego źródła.
Nagle słyszę dziewczęcy krzyk, który przeszywa mnie zgrozą. Pojawia się myśl, że ktoś mi bardzo bliski jest w niebezpieczeństwie. Tylko czemu to mi się śni? Nie znam odpowiedzi, a jej nieograniczone możliwości nie przypadają mi do gustu.
Mimowolnie przegryzam wargę i wtedy zatrzymuję się. Choć wciąż otacza mnie pustka, czuję, że jestem w zupełnie innym miejscu. Nie ma to najmniejszego sensu, ale zyskuję pewność, że wkrótce ma wydarzyć się coś złego. Zimno skręcające mnie od środka tańczy na moich plecach, a pięści zaciskają się wbrew mojej woli.
Co się ze mną dzieję? Ucisk i nieprzyjemne drapanie w gardle nie ułatwia myślenia, tyle jestem w stanie powiedzieć na pewno. Niewidzialna siła obraca mnie wokół własnej osi i wy-rzuca do przodu. Lecę i zatrzymuję się w pozycji leżącej na brzuchu. Nawet nie czuję nie-wygody, przyznam szczerze. To dziwne. Wszystko tu jest dziwne, ale mniejsza.
Próbuję wstać, ale nie udaję mi się, gdyż nie mam się o co oprzeć. Tak to już bywa w próżni. Mój wzrok przykuwa rozbłysk w oddali. Czyżby to... Tak.
Z początku mikroskopijnej wielkości, światełko powiększa się, aż zaczyna rozpraszać ciemność, której mam serdecznie dosyć. Tak, tak, chcę krzyczeć z radości. Mrok znika, ucieka przed wszechogarniająca siłą światła. Z minuty na minutę robi się coraz jaśniej, a mi coraz cieplej na sercu. Bóle i dolegliwości znika, pozostawiając po sobie słabe ślady, które mają potem zamienić się w blizny.
Przede mną świeci słońce, wielka, rozgrzana do czerwoności gwiazda. Zalewa mnie blaskiem prosto w oczy, a ja i tak mogę patrzeć na nią bez przeszkód. W moim sercu pojawia się nadzieja, która ma uwolnić mnie od otaczającego szaleństwa.
Po raz drugi słyszę trzepotanie i uświadamiam sobie, skąd pochodzi. Tym trzepoczącym czymś jest bijące serce. Nie należy ono do mnie, ale jest silne i walczy o przetrwanie.
I wtedy się budzę.

***

Z perspektywy Daniela:
Otwieram oczy i w pierwszej chwili nie rozpoznaję miejsca, w którym się znajduję. Rozglądam się i dociera do mnie, że to salon w moim domu. Oddycham z ulgą i wstaję z kanapy. Nasłuchuję, ale nikogo nie słyszę. Marszczę brwi i z burzą myśli kłębiących mi się w głowie idę na górę. Powoli wdrapuję się po schodach i wchodzę do każdego pomieszczenia. No kurde, gdzie są wszyscy?, zastanawiam się, kiedy wszystkie pokoje okazują się puste. Dobra, nie wszystkie, bo w pokoju Mike'a rozłożył się Tofik, który teraz smacznie śpi. Szczęściarz, myślę na wspomnienie snu, który zmęczył mnie, zamiast dać mi wypocząć.
Ziewam z szeroko otwartymi ustami i wchodzę do swojego pokoju. Siadam na fotelu i włączam internet w telefonie. Skorzystałbym z wi-fi w domu, ale ojczulek jak zwykle nie pamiętał o rachunku. Mimowolnie obgryzam paznokcie, kiedy zdaję sobie z tego sprawę, natychmiast przestaję. Messenger ładuje się tak wolno, że mam ochotę rzucić moim telefonem (starym gratem, który mam nieprzyjemność posiadać od przeszło ponad dwóch lat) o ścianę i sprawdzić, czy jest niezniszczalny. Przyznam szczerze, że pod tym względem moja komórka potrafi miło zaskoczyć. Spadała milion razy, jak nie na podłogę to na schody, wylatywała mi z rąk i driftowała po tramwajach, tak więc, jest praktycznie niezniszczalna. Jednak nigdy nie uderzyłem nią o ścianę, ale wolę nie kusić losu. Nie jestem ryzykantem (przynajmniej w większości sytuacji!), jak mój młodszy braciszek. Mike wiecznie prosi się o kłopoty, a później trzeba go z nich wyciągać.
Biorę palce do ust, praktycznie tego nie zauważając. Spoglądam na ekran i wow, Messenger wreszcie raczył się załadować. Jestem pod wrażeniem. Kładę rękę na oparcie fotela, jak najdalej od mojej twarzy. Mam kilka wiadomości, ale żadnej z nich nie odczytuję. Bo i po co, przecież i tak nie wiem, co mogę im odpisać. Mam zbyt duży mętlik w głowie. Lekko szumi mi w uszach, a oczy same się zamykają. Po raz kolejny ziewam i mam ochotę położyć się spać. Znowu.
Co się ze mną dzieje? Nie czułem się taki zmęczony od bardzo dawna. Od czasu roku szkolnego. Zdradzę wam tylko, że cierpię na ciężką, upierdliwą bezsenność. Sen po prostu do mnie nie przychodzi, tak mówię sobie co jakiś czas, by usprawiedliwić fakt, że kładę się spać po 0:34, a sprawdzam godzinę jeszcze o 2:57.
Moje palce znowu lądują w ustach. Choć to boli, nadal to robię. Staram się powstrzymywać, ale udaję mi się tylko przez chwilę. Sekunda nieuwagi i znowu to samo. Wstaję, odkładam komórkę na fotel, ale ta się z niego ześlizguje i głośno uderza w podłogę. Idę na środek pokoju i siadam w po turecku. Ciało samo za mnie dyryguje, prawdopodobnie podporządkowując się rozkazom umysłu, nad którym nie panuję.
Przymykam oczy i wsłuchuję się w panującą ciszę. Nie wiem, po co to robię.
Tak jakby podświadomość chciała mi coś przekazać.

Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Snow-Falling-Effect