Music

niedziela, 28 stycznia 2018

Rozdział 4.1

Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 18:30
Od prawie dwóch godzin (no dobra, od godziny i piętnastu minut) próbo-wałem się skupić, ale dzięki wysiłkom Octaviana w ogóle mi się to nie uda-wało. Członek Rady patrzył na mnie wyczekująco, a ja zmarszczyłem brwi. Facet pewnie myślał, że jego obecność mnie motywuje. No cóż, pozostawi-łem to bez komentarza.
Znajdowaliśmy się na pustej plaży, siedząc naprzeciwko siebie na ciepłym piasku i modląc się o cud. Tak już serio, Octavian wymyślił, że otoczenie na-tury pomoże wykrzesać ze mnie magiczne zdolności. Szczerze w to jednak wątpiłem, bo jak na razie, to udało mi się unieść kilka centymetrów w po-wietrzu, a nie to było moim zamierzeniem.  
— To nic nie da — jęknąłem po raz n-ty i wyrzuciłem ręce w górę. — Stra-ciliśmy mnóstwo czasu i...
— I co? — Octavian wykrzywił wargi. — Musisz uwierzyć w siebie, to pod-stawa czegokolwiek.
— Łatwo ci powiedzieć — burknąłem i skierowałem wzrok na wzburzone fale. Wiatr szumiał mi we włosach, a chłodna morska bryza łaskotała skórę twarzy. — To nie ty musisz odnaleźć swoich przyjaciół, którą są nie wiadomo gdzie. To nie ty czujesz, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo i to nie ty próbujesz poznać drzemiące w tobie moce. Więc nie mów mi, proszę z łaski swojej, że muszę uwierzyć w siebie. Jakbym tego nie wiedział.  
— Skończyłeś? — mężczyzna pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą w o-czach. — Powiem ci jedno: nie ty pierwszy i ostatni znajdujesz się w takiej sytuacji, kiedy życie ludzkie jest zagrożone. Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, jest przestać myśleć o sobie i skupienie się na rozwiązaniu problemu.
Otworzyłem usta, ale nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. Nie byłem z tego powodu przeszczęśliwy, ale musiałem przyznać Octavianowi rację — przynajmniej w tej jednej sprawie, dodałem w myślach dla pocieszenia.
— No dobra — westchnąłem, a członek Rady uśmiechnął się, widząc moją zbolałą minę. — To jak mogę rozwiązać mój problem?
— Dobrze by było spojrzeć w przyszłość — powiedział po dłuższej chwili namysłu. — Przyznam, że osobiście tego nie popieram, bo łatwo można po-paść w obłęd.
— Dlaczego?
— Ciągłe zacieranie się czasoprzestrzeni, tracenie poczucia rzeczywistoś-ci, to wszystko ma na ciebie wpływ. W którymś momencie możesz po prostu mieć wizję, a będziesz święcie przekonany, że ten samochód jedzie prosto na ciebie. Zeskoczysz na bok, a w rzeczywistości przeskoczysz przez balu-stradę mostu. Taka sytuacja miała już miejsce, więc...
— Boże — wpatrywałem się w Octaviana z wybałuszonymi oczami. — To chyba nie jest bezpieczne.
— Nie jest — potwierdził mężczyzna. — Zależy oczywiście jak dla kogo. Ty posiadasz bardzo silną aurę, więc...
— Zrobię to — znowu przerwałem mu, kiedy chciał coś dopowiedzieć.
— Na pewno? — członek Rady patrzył na mnie niepewnie.
— Tak — odparłem, wiedząc że za moment się rozmyślę i zapytałem: — Co powinienem robić?
— Zamknij oczy — polecił, a ja podążałem za jego wskazówkami.
Otworzyłem usta i wziąłem głęboki oddech, chcąc oczyścić umysł ze wszystkich zbędnych myśli. Nie było to łatwe, ale w końcu mi się udało i jedynym co słyszałem, był szum fal, wiatr targający mnie za włosy i prze-latujące nad nami mewy.
Próbowałem zobaczyć twarze Ricky, Phoebe oraz Zayna, ale one co rusz mi umykały. Były blisko, a zarazem tak daleko, w jednej chwili na wycią-gnięcie ręki, a w następnej całe mile dalej.
— To się nie uda — szepnąłem i poczułem napływające mi do oczu łzy. — Nie potrafię...

— Potrafisz — oznajmił Octavian z siłą, która mnie zaskoczyła. — Nie tylko potrafisz, twoja moc jest w tobie, jest częścią ciebie. To ty decydujesz, jak z niej korzystać i kiedy.
Wciąż pogrążony w ciemności, zmusiłem swoje usta do uśmiechu. Głos członka Rady był spokojny, ale zawartych było w nim wiele emocji. Męż-czyzna naprawdę chciał mi pomóc.
Gdy tylko o tym pomyślałem, zamajaczył mi przed oczami pewien obraz.
Granatowe niebo zasnute było gęstymi chmurami, światło księżyca nie było w stanie się przez nie przebić. Stałem na plaży, ale poza mną nikogo na niej nie było. W oddali widziałem zarys jaskini, w której musiały przebywać Ricky i Phoebe. Chciałem tam pobiec, ale nie byłem w stanie się poruszyć. Tak więc nie ruszyłem wtedy nawet palcem, kiedy zobaczyłem nadbiegającą z daleka postać. Próbowałem dostrzec jej twarz, ale była ona rozmazana. Dopiero, gdy przebiegała obok mnie, w szoku rozpoznałem w niej siebie.
Przyszły ja skierował się do jaskini, ale nie zobaczyłem, czy do niej do-biegł, gdyż oślepił mnie rozbłysk nienaturalnego światła.
Znowu znajdowałem się na plaży, ale tym razem było jakoś inaczej, jaś-niej. Owszem, też był wieczór, ale byłem pewny, że to zupełnie inna wizja.
Przy wejściu do jaskini stała jakaś wysoka dziewczyna, ale jej twarz skry-ta była przez jasne włosy. Kogoś mi przypominała, ale nie potrafiłem po-wiedzieć, kogo. Mój wzrok przykuło wtedy coś innego.
Kilka metrów od brzegu na piasku ktoś leżał. Skupiłem wzrok i ku zgrozie stwierdziłem, że to nieruchome Ricky i Phoebe. Miałem nadzieję, że są tylko nieprzytomne, ale rozum podpowiadał coś zupełnie innego.
Z krzykiem otworzyłem oczy i zobaczyłem zaniepokojonego Octaviana. Mężczyzna dał mi trochę czasu na ochłonięcie i zapytał o to, co udało mi się ujrzeć. Opisałem mu wszystko najdokładniej jak się dało i zapewniłem, że pierwsza wizja nie ma dla nas teraz znaczenia, gdyż była zbyt odległa.
— To tą drugą powinniśmy się martwić — oznajmiłem, wpatrując się w o-cean. — To ma się wydarzyć już niedługo, jestem tego pewien. Ricky i Phoebe... One...
Zabrakło mi słów. One nie mogą umrzeć, powiedziałem sobie w myślach, nie mogą!
— Nie mamy więc dużo czasu — westchnął Octavian i obaj wstaliśmy, otrze-pując się z piasku. — Skupmy się na tym, co potrafisz. Zaczniemy od teleki-nezy.
— Okej — powiedziałem cicho.
Ćwiczyłem do późna i skonany znalazłem się w swoim łóżku około 1 w nocy.

***

Troszkę wcześniej:
Piątek, 17 czerwca 2016, godzina 17:56
— Richardzie, masz chwilę czasu?
Ojciec Daniela pokiwał głową i dołączył do szeryf Bynes.
— Mam bardzo złe wieści — zaczęła kobieta i oboje dorośli usiedli w o-pustoszałym szpitalnym bufecie. — Rodzice Sama Collinsa zostali zamordo-wani.
— Co takiego?! — wykrzyknął zaskoczony Swanson. — Ale co się stało? Kto to zrobił?
— Nie mam zielonego pojęcia — westchnęła pani szeryf, opierając się łokciem na stoliku. — Podobno zostali pogryzieni przez węże i do pewnego stopnia skonsumowani.
Richard drgnął na dźwięk słowa „węże”, ale słuchał dalej.
— Ich ciała, a raczej to co z nich zostało, było umieszczone w składziku na miotły w ich własnym domu. Przychodzę z tym do ciebie, ponieważ mówiłeś wcześniej, że to Daniel i jakaś jego koleżanka znaleźli Sama i Maddie. Nie mówili, że widzieli coś podejrzanego? Cokolwiek, co mogłoby pomóc?
— Daniel mówił coś o wielkich wężach — odparł mężczyzna z niechęcią na wspomnienie utarczki słownej z najstarszym synem. — Nic poza tym, bo się kłóciliśmy. Jak zwykle zresztą.
Szeryf Bynes uśmiechnęła się krzywo.
— Rozumiem.
— Wiadomo już coś o Samie? Macie jakieś ślady?
— No właśnie nic nie mamy — jęknęła mama Angeliki. — Nic, a nic. Nie ma żadnych śladów, że Sam opuścił szpital albo , że ktoś go uprowadził. Jednym słowem dupa.
Richard nie skomentował słów kobiety.
— Teraz jeszcze zaginęła Ricky Howard i już naprawdę nie wiem, co robić. To jest jakaś epidemia.
— Jak to Ricky zaginęła? — wzmianka o byłej dziewczynie Daniela wstrząs-nęła mężczyzną.
— Jej brat przyszedł na posterunek i zgłosił jej zaginięcie. Wysłałam eki-pę, ale jak na razie żadnych śladów.
Richard nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Za dużo rzeczy na raz, przeszło mu przez myśl.
— Czy mogłabym porozmawiać z Maddie?
Pytanie szeryf Bynes ocuciło mężczyznę.
— Ale po co?
— Żeby powiedziała mi, co się wydarzyło w domo Collinsów. Każda infor-macja może mi pomóc rozwiązać tę sprawę.
— Maddie ma 14 lat — zaczął Richard. — Ona... ja jej nie powiedziałem o zaginięciu Sama.
Kobieta spojrzała na Swansona z uniesionymi brwiami, a wtedy do bufetu wpadła zdyszana dziewczyna.
— Tu jesteś — wycedziła Maddie i podeszła do pary siedzącej przy stoliku. — Gdzie jest Sam? Co się dzieje? Czemu mi nie powiedziałeś, że Sam zaginął? — Czternastolatka wyrzucała słowa z ust z szybkością torpedy.
— Nie chciałem cię niepokoić — odparł Richard słabo. — Co tu w ogóle ro-bisz? Kto pozwolił ci opuścić salę?
— Pielęgniarka, którą wezwałam. Zapytałam ją o stan Sama, a ona tylko odwróciła wzrok i mruknęła coś o jego zniknięciu. Możesz mi to wyjaśnić?!
Richard dostrzegł w oczach Maddie strach i ból. Mężczyzna wziął głęboki oddech i przytulił córkę.
— Przepraszam. Myślałem, że tak będzie lepiej. Nie wiedziałem, jak mam ci o tym powiedzieć. Poza tym nie wiemy więcej, niż ty. Policja nie znalazła na razie żadnych śladów, ale są na tropie, prawda, Susan?
Kobieta przewróciła oczami i kiwnęła głową.
— Chodź — szepnął Richard do córki. — Pani szeryf ma ręce pełne roboty.
— Zaczekajcie — poprosiła mama Angeliki. — Maddie, możesz mi powie-dzieć, co pamiętasz z tamtej nocy?
Czternastolatka zacisnęła wargi i cicho odpowiedziała:
— Poszłam do domu Sama, jak się umówiliśmy — widząc spojrzenie ojca, parsknęła: — No nie patrz tak na mnie, nie robiliśmy nic złego. Siedzieliśmy w salonie, oglądaliśmy film i usłyszeliśmy jakieś hałasy. Nagle zgasły wszyst-kie światła i pamiętam, jak bardzo się przestraszyłam. Sam powiedział, że-bym się nie bała, bo tylko wyskoczyły korki, ale czułam, że dzieje się coś złego. Zrobiło się okropnie zimno, choć noc była ciepła. Słyszeliśmy jakieś krzyki, ale baliśmy się ruszyć. W końcu poszliśmy na górę. Było ciemno i ciągle się o coś potykałam, aż w końcu...
Maddie przerwała i zadrżała. Richard spojrzał na nią z niepokojem, a pani szeryf pogłaskała ją po ramieniu.
— Aż w końcu? — zapytała zachęcająco.
— Aż w końcu coś dużego owinęło mi się wokół nogi. Przewróciłam się i wpadłam na Sama. Coś syknęło mi koło ucha i zrozumiałam, że to wąż. Zaczął mnie gdzieś ciągnąć. Krzyczałam, wołałam Sama, ale nie słyszałam odzewu. Bałam się, że coś mu się stało, że ten wąż go ugryzł. Potem chyba zemdlałam. Pamiętam, że to Daniel nas uratował. Zabrał nas stamtąd z tą dziewczyną, taką ładną blondynką. Zamówili taksówkę i przyjechaliśmy tutaj do szpitala.
Maddie zakończyła swoją opowieść i na jej twarzy zagościła ulga, że w końcu to z siebie wyrzuciła.
— Czy rodzice Sama już wrócili? — zapytała dziewczynka panią szeryf.
Kobieta zamarła i odwróciła wzrok. Z bólem serca nie powiedziała o ich zabójstwie:
— Nie, nie mamy na razie z nimi żadnego kontaktu.
Czternastolatka kiwnęła głową. Richard podziękował pani szeryf bez słów i razem z córką poszli na ich oddział.
Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Snow-Falling-Effect